środa, 30 listopada 2011

Wojna futbolowa


Przedstawione kilka dni temu przez Kazimierza Grenia nagrania miały wstrząsnąć władzami polskiej piłki, powodując istną rewolucję w PZPN. Czy jednak tak się stanie?

Trzeba zacząć od tego, że Grzegorz Kulikowski nagrywał prywatne rozmowy z najważniejszymi osobami w PZPN, w których miały padać propozycje korupcyjne. Przekazując Greniowi swoiste dowody zbrodni, wcale nie miał na celu wywołania takiego zamieszania, a jedynie pokazanie za zamkniętymi drzwiami zjazdu PZPN złych mechanizmów funkcjonowania tej organizacji. Kulikowski stwierdził wręcz, że dał mu zapałkę, a ten podpalił cały las. Obaj w 2008 roku zrobili bardzo dużo, aby Grzegorz Lato został prezesem PZPN, finansując jego kampanię. Potem Greń miał spory apetyt na funkcję sekretarza generalnego, jednak Zdzisław Kręcina, pełniący ją już od wielu lat, potrafił przekonać do siebie nowego prezesa. Wówczas niedawny sojusznik zaczął przekonywać, że ma niesamowite "haki" na Latę, ale niczego nie ujawnił. Wiarygodność i kompetencje Grenia budziły spore kontrowersje - sądzono, że to zwykły konflikt personalny czy ambicjonalny. W zamyśle Kulikowskiego, zebrane materiały miały uderzać przede wszystkim w Kręcinę.

Co wynika z zaprezentowanych nagrań? Póki co niewiele, a wręcz praktycznie nic, co nakazałoby stwierdzić, że zaistniała korupcja. Prokuratorzy badają, czy doszło do przestępstwa i - siłą rzeczy - potrwa to dobrych kilka tygodni, o ile nie miesięcy. Jeśli konkretnym osobom nie zostaną postawione zarzuty, będzie można mówić jedynie o odpowiedzialności moralnej, a nie prawnej, co raczej mocno zawiedzie szeroko rozumianą opinię publiczną. Oczywiście nie zmienia to faktu, że z przedstawionych materiałów wyłania się obraz PZPN jako organizacji, której standardy daleko odbiegają od normalności.

W takiej sytuacji istnieje znaczne prawdopodobieństwo kolejnej wojny futbolowej. Kilku z poprzednich ministrów sportu - Jacek Dębski, Tomasz Lipiec i Mirosław Drzewiecki - przegrało starcia z PZPN, gdy chcieli uzdrowić sytuację w polskiej piłce, wprowadzając kuratora i zarządzając wszechstronną kontrolę w związku. Intencje mieli na ogół szlachetne, ale panujące w FIFA i UEFA zasady są jasne - żadnej ingerencji władz państwowych w działania piłkarskiej federacji. Niestety, politycy tego nie tyle nie rozumieją, co nie chcę zrozumieć, licząc przy okazji an zdobycie popularności. Wiadomo przecież, że PZPN ma jeden z najniższych wskaźników zaufania społecznego spośród wszystkich - szeroko rozumianych - instytucji państwowych (bo wiadomo przecież, że jest jedynie "zwykłym" stowarzyszeniem). Najprawdopodobniej teraz do boju wyruszy nowa minister sportu, Joanna Mucha. Wydaje się jednak, że jakkolwiek sytuacja w PZPN jest patologiczna, a Lato kurczowo trzyma się prezesowskiego fotela, próbując za wszelką cenę zatuszować kilka mniej lub bardziej spektakularnych wpadek, to samo środowisko futbolowe w jakimś stopniu dojrzało do zmian, o czym świadczy choćby sprawa z "orzełkiem" na koszulce reprezentacji Polski. Pomysły delegalizacji PZPN, wysuwane przez Ruch Palikota, mogą w tej sytuacji przynieść znacznie więcej szkody niż pożytku. Tym bardziej, że wydarzeniom w Polsce z co najmniej zdwojoną uwagą przygląda się UEFA - w końcu to w naszym kraju i na Ukrainie za pół roku odbędą się finały Euro2012.


Tak czy inaczej - sytuacja jest bardzo dynamiczna. Oby w tym wszystkim nie zabrakło zdrowego rozsądku...

sobota, 5 listopada 2011

Leć, Adam, leć!


Czasem zastanawiam się, czy w XXI wieku (pomimo, że upłynęła tylko nieco ponad jedna dekada tego stulecia) objawi się polski sportowiec, który odniesie co najmniej tyle sukcesów w popularnej dyscyplinie, co Adam Małysz w latach 2001-2011, będzie umieć wracać na szczyty geniuszu po dłuższych lub krótszych kryzysach, a ponadto - będzie w stanie po osiągnięciu wielkiej popularności pozostać sobą. Zwykłym, szczerym człowiekiem, wręcz nieco zażenowanym tym całym szumem i próbą wciągnięcia na siłę do świata celebrytów (czyli osób znanych głównie z tego, że są znane, chociaż tak naprawdę to nie wiadomo dlaczego). Na temat niesamowitego skoczka z Wisły napisano już niejedną książkę, w prasie i Internecie pojawiły się setki tysięcy różnych artykułów - że o innych dowodach popularności nie wspomnę.

Byłem w nieco innej sytuacji od dużej większości świadków sukcesów Adama, gdyż skoki narciarskie oglądałem w telewizji wiele lat przed nastaniem tej niesamowitej ery - w zasadzie tak od drugiej połowy lat 80-tych XX wieku. Wówczas jeszcze wszyscy - poza prekursorem stylu "V", Janem Boeklevem - fruwali na nartach tzw. stylem klasycznym. Na początku lat 90-tych styl zaczął się zmieniać, jednak polscy skoczkowie nadal byli tylko tłem dla Finów, Austriaków, Niemców czy Norwegów. Jaskółka na lepsze czasy pojawiła się w sezonie 1994/95. Wówczas zaledwie 17-letni Adam Małysz w konkursie na średniej skoczni na mistrzostwach świata w Thunder Bay zajął 10. miejsce, a na dużej skoczni był o miejsce niżej. W kolejnym sezonie wygrał konkurs w Pucharze Świata, w roku przedolimpijskim dwurotnie triumfował na japońskich skoczniach. Jednak igrzyska w Nagano (podobnie jak cały sezon 1997/98) to wielka klapa. Małysz w obu olimpijskich konkursach zajął miejsca pod koniec stawki i zaczął rozmyślać nad zakończeniem kariery. Kolejne dwa sezony były już nieco lepsze, ale nadal dużo słabsze od rozbudzonych wcześniej aspiracji. Aż wreszcie przyszedł sezon 2000/2001...

Złoto na średniej skoczni i srebro na dużej na mistrzostwach świata, wygrany w genialnym wręcz stylu Turniej Czterech Skoczni oraz Kryształowa Kula za zdobycie Pucharu Świata z ogromną przewagą nad rywalami (jedenaście wygranych w całym sezonie!), sprawiły, że w ciągu dosłownie kilku tygodni media i kibice nie tylko w Polsce oszaleli wręcz na punkcie niepozornego skoczka z Wisły. Duża w tym zasługa trenera Apoloniusza Tajnera oraz fizjologa i psychologa kadry. Ci ludzie umieli odpowiednio przygotować Adama pod względem fizycznym i mentalnym do osiągnięcia tych bezprecedensowych w polskich sportach zimowych sukcesów. Bo przecież w kolejnym sezonie po stronie osiągnięć znów był Puchar Świata (pierwsza wygrana w konkursie w Zakopanem) oraz srebro i brąz na igrzyskach w Salt Lake City. Przed najważniejszą imprezą sezonu Małysz przechodził pewne załamanie formy, ale zdołał wrócić do odpowiedniej dyspozycji. Nie było jednak mocnych na rewelacyjnego Simona Ammanna. Podobnie działo się w sezonie 2002/2003 - Turniej Czterech Skoczni i Puchar Świata poniżej rozbudzonych oczekiwań, ale gdy przyszło do mistrzostw świata w Predazzo, Adam pokazał niesamowitą klasę. Najpierw triumfował na dużej skoczni, gdzie blisko był Matti Hautamaeki, a potem już totalnie zdeklasował wszystkich rywali na średnim obiekcie. Ta świetna dyspozycja zaowocowała również wygranymi w zawodach Pucharu Świata i sięgnięciem po raz trzeci z rzędu po Kryształową Kulę.

Następne trzy sezony były znacznie słabsze. W Pucharze Świata zaczął rządzić Janne Ahonen, na mistrzostwach świata w 2005 roku i igrzyskach w Turynie rok później Adam uplasował się w najlepszym wypadku na 6. miejscu. Współpraca z Heinzem Kuttinem, który przejął kadrę po Tajnerze, nie układała się najlepiej. Wydawało się, że skoczek z Wisły już nie wróci do świetnej dyspozycji z lat 2001-2003.

A jednak udało się! Sezon 2006/2007 to czwarty w karierze Puchar Świata i złoty medal mistrzostw świata na średniej skoczni w Sapporo, gdzie konkurenci zostali wręcz zmiażdżeni. Szkoda tylko czwartego miejsca na dużym obiekcie - wówczas Adam pechowo nie wywalczył medalu. Te osiągnięcia to także zasługa słynnego Fina Hannu Lepistoe, który podjął współpracę z Polskim Związkiem Narciarskim.

Kolejne dwa lata znów słabsze - poza pierwszą dziesiątką na mistrzostwach świata w 2009 roku - zatem niewielu upatrywało szans na medal Adama przed sezonem olimpijskim. Dlatego też dwa srebrne medale w Vancouver uznano za ogromny sukces. Lepszy okazał się tylko ponownie fenomenalny Ammann. To jednak nie koniec. Jako 33-letni weteran skoczni, Małysz wywalczył brąz na mistrzostwach świata w Oslo (średnia skocznia), a w całym sezonie Pucharu Świata również stanął na najniższym stopniu podium. Po raz 39. i ostatni w konkursie Pucharu Świata, sięgnął po wygraną w Zakopanem 21 stycznia tego roku.


Po tej imprezie wielki skoczek ogłosił, że to jego ostatni sezon. 26 marca odbyło się wzruszające pożegnanie na Wielkiej Krokwi. Teraz Adam rozpoczyna karierę rajdową, ale już zawsze będzie kojarzony ze skokami narciarskimi.

Czy mógł osiągnąć więcej? Oczywiście, ale to można powiedzieć o każdym sportowcu. Trochę szkoda, że nie ma w kolekcji złota olimpijskiego, chociaż cztery medale igrzysk robią imponujące wrażenie. Poza triumfem w 2001 roku tylko raz był na podium (3. miejsce) Turnieju Czterech Skoczni. Słabiej spisywał się na mamutach, stąd też ani razu nie wywalczył medalu na mistrzostwach świata w lotach. Jednak nie można mieć wszystkiego i to, co osiągnął, na trwałe przeszło do historii polskiego sportu i światowych skoków narciarskich. Małysz jest wzorem do naśladowania nie tylko dla wielu początkujących polskich skoczków, ale także Austraików, Finów, Norwegów, Niemców czy Japończyków. Także z uwagi na swój ujmujący charakter, optymizm, koleżeńskość. To właśnie czyni go jeszcze większym sportowcem. Jego sukcesy dostarczyły bardzo wielu niekłamanych emocji i wzruszeń - sporo na ten temat mogę powiedzieć z własnego doświadczenia.


I aż żal, że w nadchodzącym sezonie ten wielki-mały człowiek z Wisły nie siądzie na belce, żeby za chwilę odjechać i wzbić się - jak najdalej...


poniedziałek, 31 października 2011

Wrocławska legenda


Tym razem będzie o innym nowym pośle, byłym wybitnym sportowcu - Macieju Zielińskim. Jego koszykarska kariera, jak również działalność po jej zakończeniu, dowodzą, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Mierzący 198 cm rzucający obrońca lub niski skrzydłowy prawie całą karierę spędził w Śląsku Wrocław, z 3-letnią przerwą na studia w USA. Kolekcjonował tytuły mistrzów Polski (ma ich na koncie aż osiem), zaliczał świetne występy w Pucharze Europy, a potem Eurolidze, będąc jednym z prawdziwych liderów swojej drużyny. Był uznawany MVP sezonu w polskiej ekstraklasie oraz finałach play off. Również w reprezentacji Zieliński odgrywał znaczącą rolę, choćby na pamiętnych mistrzostwach Europy w 1997 roku. Styl gry przysporzył mu mnóstwo zwolenników, nie tylko we Wrocławiu. Szybki, skoczny, silny fizycznie, świetny zarówno w ataku, jak i obronie, gdzie notował wiele przechwytów, popisujący się bardzo widowiskowymi slum dunkami. Dodatkowy atut stanowił fakt, że popularny "Zielony" był leworęczny, przez co bardzo ciężko było go upilnować. Charakterystyczne rzuty z półdystansu o tablicę po wcześniejszym zwodzie wyprowadziły w pole niejednego przeciwnika.

W 2006 roku, w wieku 35 lat, Zieliński uznał, że czas pożegnać się z parkietem. Na początku kolejnego sezonu klub urządził mu pożegnanie. Przed meczem Śląska w hali Orbita wywieszono koszulkę z numerem 9, który został zastrzeżony - odtąd żaden zawodnik wrocławskiego klubu nie może grać z tym numerem. Dotąd takie uroczystości były znane tylko z NBA, zatem uhonorowanie w ten sposób "Zielonego" jeszcze bardziej podkreśla skalę jego zaslug dla klubu i polskiego basketu w ogóle.

Były już koszykarz został miejskim radnym, aktywnie działając na rzecz rozwoju sportu we Wrocławiu, m. in. przy okazji męskiego Eurobasketu w 2009 roku i spraw związanych z organizacją Euro2012. Objął także funkcję prezesa koszykarskiego Śląska Wrocław - jednak nie tego ekstraklasowego, który po wykupieniu dzikiej karty gra obecnie w ekstraklasie, ale faktycznego spadkobiercy wielkich tradycji, występującego obecnie w drugiej lidze.

 
Czas pokaże, czy Maciej Zieliński sprawdzi się w roli posła (będzie reprezentować PO). W każdym bądź razie, jego dotychczasowa działalność jako radnego, a także zasłużona popularność zdobyta dzięki wspaniałym występom na koszykarskich parkietach, wierności jednemu klubowi i osobowości, nakazują przypuszczać, że posiada ku temu znacznie większe szanse niż "człowiek, który zatrzymał Anglię".


sobota, 29 października 2011

Człowiek, który nie zatrzymał samego siebie


O tym, że Jan Tomaszewski jest nazywany człowiekiem, który zatrzymał Anglię (chodzi o legendarny już mecz na Wembley w 1973 roku), wie praktycznie każdy, kto choć trochę zetknął się z polskim futbolem. Podobnie jak wszyscy, którym dane było usłyszeć lub przeczytać chociaż jedną wypowiedź byłego wybitnego bramkarza, wiedzą, że jest człowiekiem bardzo kontrowersyjnym - oględnie mówiąc.

Po zakończeniu kariery Tomaszewski zajął się komentowaniem wydarzeń piłkarskich, tylko przez krótki okres próbując swoich sił jako trener. Od początku był bardzo krytyczny wobec otaczającej rzeczywistości, często jednak myląc dopuszczalną krytykę ze zwykłym obrażaniem innych ludzi. W latach 90-tych poprzedniego stulecia piętnował gdzie tylko mógł ówczesnego prezesa PZPN, Mariana Dziurowicza. Potem "zajął się" jego następcą, czyli Michałem Listkiewiczem i kolejnymi selekcjonerami reprezentacji Polski. Nie wiadomo, kogo bardziej obecnie nie znosi - czy Grzegorza Latę, czy Franciszka Smudę... Temu pierwszemu zarzuca niekompetencję w kierowaniu PZPN i brak reakcji na konkretne wydarzenia, w tym także słabe wyniki reprezentacji. Już w zeszłym roku grzmiał, że selekcjoner powinien być dyscyplinarnie wyp... ze stanowiska. W ostatnich tygodniach rozpętał aferę z przyznaniem Smudzie licencji Pro w 2004 roku. Doniósł do prokuratury, że popularny Franz otrzymał ją bezprawnie. Tym samym całkowicie zignorował fakt, że ówczesny minister odpowiedzialny za sport uczynił wyjątek - uznając niewątpliwe osiągnięcia trenera (m. in. trzykrotne zdobycie tytułów mistrza Polski, awans z Widzewem do Ligi Mistrzów), przymknął oko na niespełnienie wszystkich wymogów formalnych (brak średniego wykształcenia).

Jednak swoistą wisienką na torcie były słowa, jakich użył Jan T. - podkreślający przy tej okazji swoją przynależność do Klubu Wybitnego Reprezentanta Polski - w odniesieniu do Damiena Perquisa. Mającego polskie obywatelstwo (wynikające z pochodzenia) piłkarza nazwał "odpadem, futbolowym śmieciem". Zaakcentował przy tym, że Perquis zdradził Francję, a dla Polski chce grać tylko w celu wypromowania się na Euro2012. Bardzo dotknięty tą wypowiedzią obrońca Sochaux wynajął prawników, którzy wytoczyli Tomaszewskiemu proces o zniesławienie. Pełna arogancji reakcja byłego bramkarza na podjęcie tych działań prawnych jedynie udowodniła, że czuje się zupełnie bezkarny i na każdego może wylać kubeł pomyj, bo ma do tego pełne prawo. No, może jednak nie na każdego, bo dyżurny krytyk polskiego futbolu zdobył poselski mandat, startując z listy PiS w Łodzi. Podczas kampanii Jarosława Kaczyńskiego nazwał Kazimierzem Górskim polskiej polityki.

Człowiek po trzech rozwodach, który kilka lat temu przyznał, że zupełnie nie żałuje przynależności podczas stanu wojennego do reżimowego Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, swoim relatywizmem moralnym, a przede wszystkim obrzucaniem wszystkich dookoła błotem idealnie wpasował się do PiS i jego zwolenników. Można byłoby powiedzieć, że to sprawa jego oraz ludzi o takich poglądach. Tylko niestety poprzez zostanie posłem Jan T. będzie mieć kolejny nieodparty argument do tego, aby obrażać innych ludzi - wprawdzie nieraz popełniających błędy, ale korzystających z przysługującej każdemu obywatelowi RP cywilnoprawnej oraz karnoprawnej ochrony własnej czci i godności. Jednak skoro wolno było mi jako dziennikarzowi, futbolowemu ekspertowi, byłemu wybitnemu reprezentantowi Polski, to tym bardziej wolno mi jako wybrańcy Narodu - tak pewnie rozumuje teraz Tomaszewski. Hulaj dusza, piekła nie ma.


Dla wszystkich byłoby jednak lepiej, aby świeżo upieczony poseł mocno zakasał rękawy, zajmując się w Sejmie mrówczą i merytoryczną pracą legislacyjną, czyli czymś, co jest jego podstawowym obowiązkiem. Pytanie tylko, czy będzie chciał to uczynić. Bo przecież fajnie jest kogoś obrażać, nie ponosząc za to jakichkolwiek konsekwencji, zwłaszcza jeśli dotąd tak już się czyniło bardzo często...


poniedziałek, 24 października 2011

Krajobraz powyborczy


9 października Polacy poszli do urn i wybrali swoich przedstawicieli w Sejmie i Senacie.

Ponowne zwycięstwo Platformy nie stanowi zaskoczenia, chociaż sondaże wskazywały, że przewaga nad PiS będzie mniejsza. Okazało się jednak, że 4 lata rządów nie "zużyły" partii Donalda Tuska - prawie 40% głosów należy ocenić za bardzo dobry wynik. Kampania PiS wyglądała całkiem nieźle aż do momentu sławnej już wpadki z Angelą Merkel w tle. Jarosław Kaczyński znowu zdecydował się postraszyć rodaków rzekomym zagrożeniem niemiecką ekspansją, co na pewno przyniosło wzrost poparcia PO.

Największą niespodzianką wyborów jest z pewnością trzecie miejsce i 10% głosów dla Ruchu Palikota. Charyzmatyczny i kontrowersyjny eks-poseł Platformy potrafił dotrzeć głównie do młodego elektoratu, nie ufającego zgranym kartom na scenie politycznej i odrzucającego tradycyjne wartości. Wykorzystał też przy tym niemal perfekcyjnie fatalną kampanię SLD, sprytnie podszywając się pod lewicowe wartości. Owszem, pod względem światopoglądowym ta partia z pewnością ma wiele wspólnego z szeroko rozumianą lewicą - bardzo wyraźnie lansuje koncepecję państwa świeckiego, do Sejmu weszli m. in. zdeklarowany gej i transseksualista. Jednak jest tam także wielu przedsiębiorców, głoszone są hasła podatku liniowego i inne raczej nie do pogodzenia z lewicowością. To wszystko sprawia, że Ruch Palikota to jedna wielka niewiadoma i porównuje się go - także z uwagi na system niekwestionowanego, jednoosobowego przywództwa - do Samoobrony dowodzonej przez Leppera. Bez wątpienia za bardzo słaby - jak na aspiracje - wynik SLD odpowiedzialność ponosi Grzegorz Napieralski, pod którego przewodnictwem partia nie umiała sformułować czytelnego i zachęcającego wyborców programu. Swoją obojętnością na istniejącą rzeczywistość Sojusz wręcz wepchnął do Ruchu Palikota część środowisk (m. in. antyklerykalnych czy broniących praw mniejszości seksualnych). Ta kampania pokazała, jak bardzo Napieralski uwierzył w swoją wielkość po względnie dobrym wyniku w wyborach prezydenckich i jak ogromna przepaść dzieli go w kwestii wiedzy i inteligencji politycznej od Aleksandra Kwaśniewskiego.

PO stworzy koalicję z PSL, które uzyskało wynik prawie identyczny jak ten z poprzednich wyborów - w sumie 235 mandatów to większość, ale niewiele przekraczająca połowę. Zatem w niektórych sprawach pewnie będą czynione zabiegi o wsparcie Ruchu Palikota czy SLD. Te cztery partie nie posiadają jednak większości 2/3, która jest niezbędna do ewentualnych zmian w Konstytucji, a trudno podejrzewać PiS o poparcie podjętych przez PO inicjatyw w tym zakresie. Tusk już zapowiedział, że rząd czeka pewna rekonstrukcja, włącznie z podziałem Ministerstwa Infrastruktury na dwa resorty - możliwe, że podobny scenariusz dotknie także MSWiA. Głównym celem nowego-starego rządu będzie na pewno walka o zminimalizowanie skutków kryzysu, którego cały czas nie udało się zażegnać - tak w Polsce, jak i w Unii Europejskiej. Pytanie, czy premier zdecyduje się na przeprowadzenie reform, które mogłyby się spotkać z niechęcią społeczeństwa. Dotąd unikał takich działań, ale być może będzie zmuszony do ich wdrożenia.

Czy okręgi jednomandatowe w wyborach do Senatu zdały egzamin? Trudno powiedzieć. Jednak patrząc na liczbę wybranych senatorów, będących członkami głównych partii lub popieranych przez nie, należy mieć bardzo istotne wątpliwości. Coś, co miało być główną zaletą w wyborze - brak szyldu partyjnego przy czyimś nazwisku - odegrało rolę dużo mniejszą niż w wyborach samorządowych. Cimoszewicz, Borowski i Kutz to wyjątki, ale zarazem osoby przez wiele lat obecne w polityce.


Spośród parlamentarzystów, którzy po raz pierwszy zasiądą na Wiejskiej w Warszawie, niektórzy są dość barwnymi postaciami, ale to już jakby temat na inne opowiadanie...



poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Bardzo blisko, ale zarazem daleko


Niestety, piłkarze Wisły nie zagrają w Lidze Mistrzów - pozostały im występy w Lidze Europejskiej. Zatem niobecność polskiego klubu w najbradziej prestiżowych rozgrywkach klubowych w piłkarskiej Europie potrwa co najmniej 16 lat.

Czy APOEL Nikozja byl do przejścia? I tak, i nie. Po wygranej 1:0 w pierwszym meczu, pozycja wyjściowa ekipy Roberta Maaskanta przed rewanżem była całkiem niezła. Nie przegrać albo strzelić choćby bramkę - scenariusz całkiem możliwy do zrealizowania. Wielu nie pamiętało (lub nie chciało pamiętać), że w Krakowie większymi fragmentami to jednak mistrzowie Cypru przeważali, mieli optyczną przewagę, a wiślacy byli nieco bezradni i zaskoczeni. Po zdobytej przez Małeckiego bramce, ostatni kwadrans to już niemal obrona Częstochowy - byle dowieźć do końca skromne prowadzenie. W rewanżu APOEL zepchnął Wisłę do kurczowej obrony, wręcz nie pozwalając przeprowadzić piłkę na swoją połowę. Efektem bramka po rzucie rożnym i ewidentnym błędzie Pareiki, które zostało poprzedzone biernym zachowaniem Małeckiego. Po przerwie wiślacy zagrali odważniej, ale stracili drugiego gola. Kiedy jednak Wilk po świetnym dograniu Ilieva strzelił bramkę, to mistrzowie Polski byli w Champions League! Zostało 20 minut - tylko tyle albo aż tyle... APOEL zdołał sie otrząsnąć, Wisła cofnęła się zbyt głęboko, nie umiejąc wybić z rytmu gospodarzy. W 87 min Chavez stał za daleko od brazylijskiego napastnika Ailtona, a ten po silnym strzale znowu pokonał Pareikę. Ciężko obwiniać bramkarza, bo takie bomby z 8 metrów są bardzo trudne do obrony, chociaż mógł chyba zrobić nieco więcej. Wiślacy nie umieli już stworzyć zagrożenia i po końcowym gwizdku byli zrozpaczeni. Szczęście było tak blisko...

Nie da się ukryć, że do historycznego awansu zabrakło bardzo mało, ale czy Wisła na niego zasłużyła? Z przebiegu dwumeczu należy powiedzieć, że raczej nie - wówczas to mistrzowie Cypru byliby o wiele bardziej pokrzywdzeni niż obecnie wiślacy. To APOEL w obydwu meczach narzucał swój styl gry, osiągając zdecydowaną przewagę w środku pola. Widać było, że jest bardziej ograną drużyną - procentowało doświadczenie z Ligi Mistrzów w sezonie 2009/10 (wówczas grali w niej Marcin Żewłakow i Kamil Kosowski). Natomiast postawa wiślaków nie zachwyciła. Dużo niecelnych podań, niewymuszonych błędów, zawodzący liderzy, niepewna obrona. Taką grą nie można zawojować europejskich boisk. Chociaż kto pamiętałby o stylu, gdyby APOEL nie pokusił się o trzecią bramkę...

Teraz pora na Ligę Europejską. W fazie grupowej czekają Wisłę mecze z Odense, Twente Enschede i Fulham Londyn. Grupa trudna, ale zajęcie chociaż drugiego miejsca i awans do fazy pucharowej nie jest niewykonalnym zadaniem. Trener Maaskant podkreśla jednak, że dla niego priorytetem będą teraz rozgrywki ekstraklasy, bo tylko obrona mistrzowskiego tytułu da jego drużynie ponowną szansę walki o Champions League. Ale żeby tak się stało, musi upłynąć sporo wody... w Wiśle. Póki co, klimat w drużynie i wokół niej wyraźnie siadł, po sobotniej porażce na Reymonta z Lechią Gdańsk (chociaż wielu najzagorzalszych fanów wcale nie było smutnych po tej porażce - z powodów "ideologicznych"...) i kompletnie nonsensownej wypowiedzi Małeckiego o jedzących kiełbaski kibicach-piknikach, którym jeśli się coś nie podoba, to nie powinni wygwizdywać zawodzących wiślaków, tylko zmienić swój obiekt zainteresowania na Cracovię...


Pojawiły się pogłoski, że porażka w Poznaniu z Lechem w najbliższej kolejce (9 września) będzie równoznaczna ze zwolnieniem Maaskanta. Pomimo całej fali krytyki, jaka spływa na holenderskiego trenera za wyniki w lidze i styl gry, takie spekulacje wydają się jednak przesadzone.


niedziela, 21 sierpnia 2011

Zagadka


Biografia Andrzeja Leppera mogłaby posłużyć za scenariusz do niejednego filmowego hitu. Podobnie jak kulisy jego śmierci. Co takiego wydarzyło się na początku sierpnia, że jeden z najbardziej kontrowersyjnych polskich polityków postanowił odebrać sobie życie?

Na to pytanie nie ma dziś jasnej odpowiedzi. Warto zwrócić uwagę na symboliczny moment jego śmierci - dzień wcześniej prezydent oficjalnie podał datę wyborów parlamentarnych, a Andrzej Czuma - jako szef komisji śledczej ds. nacisków służb specjalnych z czasów rządów PiS - stwierdził, że w zasadzie nie można dostrzec konkretnych uchybień, czym zaskoczył zwłaszcza kolegów z PO. A wiadomo, że ofiarą działań CBA w tamtym czasie padł właśnie pełniący funkcję wicepremiera Lepper...

Współpracownicy i rodzina lidera Samoobrony nie wierzą w jego samobójstwo, twierdząc, że nie mógłby tego zrobić - był twardy, nie poddawał się, a do tego odznaczał się religijnością. Również na Białorusi najwyższe władze rzucają mocny cień podejrzeń, wskazując na dziwną zbieżność czasową i podkreślając, że Lepper walczył o prawa człowieka, a polskie władze nieraz chciały go uciszyć.

Te spekulacje trzeba traktować z głęboką rezerwą. Każdemu człowiekowi - nawet najtwardszemu - mogą przytrafić się chwile zwątpienia czy też tajemnice, które w sobie dusi i niekoniecznie zamierza się z nimi uzewnętrzniać. Określenie "nigdy nie mów nigdy" bardzo dobrze opisuje taką sytuację. Reakcja reżimu Łukaszenki w stylu "a u was biją Murzynów" miała propagandowo zatuszować powszechnie występujące tam pogwałcenia swobód demokratycznych i praw człowieka, na które od dawna zwraca uwagę praktycznie cała Europa, w tym oczywiście Polska.

Kwestia samobójstwa jest jednak oczywista i jej podważanie ma taki sam sens, jak opowiadanie o zamachu na prezydencki samolot pod Smoleńskiem, czyli jest bezprzedmiotowa. Stwierdzenie, że osoby trzecie nie przyczyniły się fizycznie do czyjejś śmierci, nie przysparza prokuratorom i policjantom wielu trudności. Wystarczy na ogół analiza śladów na ciele denata i zbadanie miejsca znalezienia zwłok. Inna kwestia to tzw. namowa do samobójstwa - badana obecnie przez prokuraturę. Tutaj jednak też ciężko będzie trafić na konkretny ślad.

Człowiek, który 10 lat temu dzięki rolniczym protestom i blokadom zdobył zaufanie społeczne gwarantujące jego partii miejsce w parlamencie, następnie został wicemarszałkiem Sejmu, a po kolejnych niespełna pięciu latach był już wicepremierem i ministrem rolnictwa, niewątpliwie zaznał popularności i luksusu warszawskich salonów, wcześniej dla niego nieosiągalnych. Poselski immunitet odsunął też na dobrych kilka lat różne wcześniejsze problemy. Dlatego sławetna afera gruntowa, w następstwie której stracił funkcję w rządzie, a także równoległa do niej seksafera, poważnie zachwiały jego pozycją. Z ofensywy, ostrego krytykowania wielu polityków czy wyższych sfer za rozpasanie i lekceważenie problemów społecznych, musiał przejść do głębokich pozycji defensywnych. Od Samoobrony odsunęli się wyborcy, odeszła stamtąd także niemała część polityków. Zaczęły się poważne kłopoty. Powrót do 2001 roku był już w zasadzie niemożliwy, zwłaszcza że z wejścia do Unii Europejskiej chyba najbardziej skorzystali rolnicy, a spora grupa potencjalnych bezrobotnych wyjechała do pracy na Wyspy. Szeregi niezadowolonych znacznie zmalały, zatem populistyczne hasła nie miały już tak podatnego gruntu. Wydaje się, że Lepper nie mógł się z tym pogodzić. Jego gospodarstwo - co podkreślali sąsiedzi - było coraz bardziej zaniedbane, zapewne przytrafiły się też problemy finansowe. Seksafera nie przysłużyła się życiu prywatnemu, do tego poważna choroba dopadła jego syna. Wydaje się, że te wszystkie okoliczności razem wzięte przesądziły o tragicznej decyzji Leppera.

Nie wnikając w słuszność jego poglądów i sposób ich prezentowania (bo od tego jestem daleki), śmiało można powiedzieć, że podobna kariera polityczna w Polsce nie zdarzy się przez co najmniej 20-30 lat. Zaskakujące, do jakiej pozycji w państwie doszedł człowiek, który do lat 90-tych nie był uwikłany w poważną działalność polityczną, a początkowo zgromadzil wokół siebie tylko grupkę zadłużonych i sfrustrowanych rzeczywistością rolników. Co prawda później założył partię i poszerzył spectrum wyznawców, jednak na ogół traktowano ich jak folklor, nie stanowiący zagrożenia dla żadnej z kilku głównych sił politycznych. Później okazało się, że niekoniecznie tak musi być - partia spoza głównego politycznego nurtu weszła do Sejmu.

Jego poglądy - chociaż populistyczne - były bardziej strawne i "szczere" od poglądów przedstawicieli rzekomej klasy politycznej, którzy pod płaszczykiem swoich niby wysokich kwalifikacji intelektualnych usiłują wmówić "ciemnemu ludowi", że są wybawcami społeczeństwa, a każdego dnia są w stanie przedstawić siebie jako kogoś zupełnie innego, w zależności od potrzeb. Teraz na przykład chcą powiedzieć, że Lepper zgadzał się z ich wizją afery gruntowej, chociaż w prokuraturze i sądzie tej wizji zupełnie nie podzielał...



środa, 10 sierpnia 2011

U bram raju


Dokładnie za dwa tygodnie będzie już wiadomo, czy Wisła Kraków po raz pierwszy w historii wystąpi w piłkarskiej Lidze Mistrzów. Szanse na dostąpienie tego zaszczytu są niemałe. W ostatniej fazie kwalifikacji czeka rywal jak najbardziej do przejścia - cypryjski APOEL Nikozja.

Wiślacy rozpoczęli rywalizację od drugiej rundy eliminacyjnej, gdzie spotkali się z mistrzem Łotwy - Skonto Ryga. Po wyjazdowej wygranej 1:0, ekipa Roberta Maaskanta w pełni kontrolowała wydarzenia w Krakowie, co zaowocowało wynikiem 2:0. Kolejna runda to już trudniejsza przeprawa, przynajmniej w teorii. Litex Łowecz u siebie przeważał, stworzył wiele sytuacji podbramkowych, jednak to wiślacy okazali się zabójczo skuteczni, wygrywając 2:1. Rozstrzygnęła bramka Meliksona, który po świetnym prostopadłym podaniu Wilka zachował się jak rasowy napastnik. Bułgarzy odgrażali się, że w Krakowie znajdą sposób na mistrzów Polski. Owszem, także rozpoczęli z ofensywnym nastawieniem, ale pod koniec pierwszej połowy to Wisła przejęła inicjatywę, czego efektem był gol Meliksona po kapitalnej wymianie podań z Małeckim. W pierwszym kwadransie drugiej połowy Maor wykorzystał rzut karny, po - notabene wątpliwym - faulu na nim. Wpawdzie Litex strzelił kontaktową bramkę, jednak tuż po wejściu na boisko Wilk pozbawił Bułgarów resztek nadziei. Nietrudno zauważyć, że głównym autorem obydwu zwycięstw był Melikson, który zwłaszcza w rewanżu zagrał kapitalnie. Trzeba jednak podkreślić, że cały zespół wyciągnął wnioski ze spotkania w Łoweczu i w drugim gra wyglądała już wyraźnie lepiej. Bilans dwumeczu 5:2 jednoznacznie wskazuje, która drużyna była lepsza.

Wypada wspomnieć o zmianach kadrowych w Wiśle. Przeprowadzone w letniej przerwie zmiany poszerzyły możliwości manewru Roberta Maaskanta. Nie chodzi tu bynajmniej o ilość, ale jakość. Grających niewiele lub praktycznie wcale Żurawskiego, Łobodzińskiego, Riosa, Boukhariego, Branco oraz częściej lub rzadziej występujących w podstawowym składzie Cikosza i Riosa zastąpili piłkarze więcej wnoszący do zespołu. Michael Lamey prezentuje się na prawej obronie pewniej od swojego słowackiego poprzednika, powrót po rocznym pobycie w Belgii Juniora Diaza korzystnie wpłynie na rywalizację o miejsce w defensywie, podobnie jak obecność Marko Jovanovicia, który jednak na razie z przyczyn formalnych nie może grać w rozgrywkach polskiej ekstraklasy. Natomiast Ivica Iliev wręcz z miejsca wywalczył sobie miejsce na skrzydle drugiej linii, będąc jednym z najlepszych piłkarzy zespołu. Pojawienie się Davida Bitona sprawia, że Genkow nie może już czuć się tak pewny miejsca w ataku jak w rundzie wiosennej. Izraelczyk w dwóch meczach ekstraklasy strzelił dwie bramki. Póki co, niewiadomą jest przydatność Gervasio Nuneza, jednak młody Argentyńczyk może stanowić ciekawą opcję w środku pomocy.

Zatem letnie nabytki wzmocniły rywalizację o miejsce w podstawowym składzie i o to właśnie chodziło. Niemal na każdej pozycji trener dysponuje dublerami, których pojawienie się nie osłabia siły zespołu, a nawet może wnieść nowe elementy do gry. Jest to szczególnie ważne z uwagi na ilość meczów, czekających wiślaków w tej części sezonu. Wiadomo przecież, że nawet w wypadku - odpukać!!! - niepowodzenia w ostatniej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, Biała Gwiazda zagra w fazie grupowej Ligi Europejskiej. Problemem może okazać się godzenie pucharowej rywalizacji z grą w polskiej ekstraklasie - wówczas szeroka i wartościowa kadra jest wręcz niezbędna.

APOEL Nikozja nie będzie łatwym rywalem, pomijając już fakt, że to ta drużyna jest rozstawiona. Dawniej rywalizacja z cypryjskimi drużynami była wręcz formalnością, a dzisiaj to one sa wyżej notowane od polskich. Ekipa z Nikozji - w składzie z Marcinem Żewłakowem i Kamilem Kosowskim - w sezonie 2009/10 grała w Lidze Mistrzów, urywając nawet punkt londyńskiej Chelsea na Stamford Bridge. Podobnie jak Wisła, także APOEL jest prawdziwą mieszanką piłkarskich narodowości. Jednak na pewno trudniejszym rywalem byłyby FC Kopenhaga czy Dinamo Zagrzeb.


Jedno jest pewne - 17 sierpnia na stadionie przy Reymonta będzie się działo! Pomimo wyższych cen biletów, na trzech trybunach zasiądzie komplet 23 tysięcy widzów. I tylko szkoda, że oddanie trybuny zachodniej tak opóźnia się w czasie...



piątek, 22 lipca 2011

Zawiedzione nadzieje


W rozgrywanych w Polsce mistrzostwach Europy koszykarek nasza reprezentacja zajęła dopiero 11 miejsce. Nie da się więc ukryć, że ten wynik spotkał się z dużym rozczarowaniem kibiców i ekspertów, wobec czego według wszelkich znaków na niebie i ziemi selekcjonerem nie będzie już Dariusz Maciejewski. Należy postawić pytanie - czy moglo być lepiej?

Przed Eurobasketem wiele osób wspominało mistrzostwa z 1999 roku - wówczas Polki dowodzone przez Tomasza Herkta osiągnęły bezprecedensowy sukces - zdobyły złoty medal, zapewniając sobie tym samym kwalifikacje olimpijskie. Tamta ekipa posiadała kilka indywidualności - choćby Małgorzatę Dydek, Elżbietę Trześniewską, Krystynę Szymańską - Larę czy Sylwię Wlaźlak, poza tym cechowało ją zgranie. W drużynie występującej w tym roku jedynie Ewelina Kobryn reprezentuje poziom zbliżony do wymienionych zawodniczek. Sytuacja byłaby na pewno lepsza, gdyby nie ciąża naszej najlepszej i najbardziej znanej obecnie zawodniczki, czyli Agnieszki Bibrzyckiej oraz kontuzje Magdy Leciejewskiej, Darii Mieloszyńskiej, Agnieszki Majewskiej, Marty Jujki czy Izabeli Piekarskiej. Poza tym selekcjoner głównie z sobie wiadomych powodów nie zdecydował się powołać Moniki Krawiec - chyba najlepszej obecnie polskiej zawodniczki na pozycji rzucającego obrońcy. Te braki były trudne do nadrobienia, co pokazał turniej.

Ogólnie Kobryn stanęła na wysokości zadania, zwłaszcza uwzględniając jej zmęczenie fizyczne i psychiczne - kilkanaście dni przed Eurobasketem nieoczekiwanie kontrakt z nią rozwiązało kierownictwo New York Liberty, w związku z czym Ewce nie udało się zadebiutować w WNBA (tuż po zakończeniu ME sprawdziło sie przysłowie "co się odwlecze to nie uciecze" i krakowianka trafiła do ekipy mistrzyń ligi, Seattle Storm). Na miarę swoich możliwości zagrały także powracające do reprezentacji po dłuższej nieobecności młode mamy z dużym już koszykarskim doświadczeniem, czyli Agnieszka Szott i Elżbieta Mowlik. Rozegranie nie zawiodło in minus, chociaż właśnie nie oczekiwano fajerwerków - wiadomo od dawna, że Paulina Pawlak i Katarzyna Dźwigalska nie grzeszą kreatywnością w grze. Największa wyrwa była na pozycji nr 4, gdzie zarówno Justyna Żurowska, jak i Agnieszka Kaczmarczyk, kompletnie zawiodły. Ta pierwsza, typowana na jedną z liderek kadry, zupełnie nie udźwignęła ciążącej na niej odpowiedzialności, wręcz rażąc błędami i nieprzemyślanymi akcjami. Po takiej postawie na ME będzie jej bardzo ciężko znaleźć w miarę niezły klub zagraniczny - ogłosiła bowiem tuż po zakończeniu sezonu, że odchodzi z Gorzowa i nie przyjmie ofert innych teamów z PLKK. Niewiele wnosiły do gry rezerwowe, co stanowiło duży problem o tyle, że w koncepcji Maciejewskiego każda zawodniczka jest ważna i ma dostać swój czas na pomoc drużynie. Problem jednak w tym, że zmiany dokonywane bardzo często i w dużych ilościach sprawiały, że zawodniczki nie czuły sie zbyt pewnie, co same podkreślały w pomeczowych rozmowach. Tak szeroka rotacja sprawdzała się na ogół w Gorzowie. W kadrze były cztery zawodniczki grające w ostatnim sezonie w ekipie prowadzonej także przez Maciejewskiego, poza tym trzy inne także reprezentowały kiedyś barwy gorzowskiego klubu. Reprezentacji nie udało się jednak wypracować własnego stylu - za dużo było w tym wszystkim niefrasobliwości, bezproduktywnego biegania, wiele do życzenia pozostawiała także skuteczność.

Na inaugurację Polki bezapelacyjnie przegrały z późniejszą rewelacją (ale tylko do fazy pucharowej) - Czarnogórą, w barwach której prym wiodły byłe wiślaczki: Skerović, Perovanović oraz naturalizowana De Forge. Następnego dnia zagrały dużo lepiej (zwłaszcza w drugiej połowie), wygrywając pewnie z Niemkami. Pomimo dobrych fragmentów, nie dały rady prowadzonej przez Jose Ignacio Hernandeza ekipie Hiszpanii, która nota bene okazała się największym rozczarowaniem Eurobasketu, nie wchodząc nawet do ćwierćfinału. Druga faza to już same porażki - najpierw w meczu o wszystko (podtrzymanie szansy na awans do ćwierćfinału) z Łotwą, potem w spotkaniu o nadzieję (podtrzymanie szansy znacznie bardziej teoretycznej) z Chorwacją, a na koniec w starciu o honor z broniącymi w Polsce tytułu Francuzkami. Po raz pierwszy w mistrzostwach Europy polskie koszykarki wygrały tylko jeden mecz - jest to więc najgorszy wynik w historii.

Można gdybać - z Bibą w składzie oraz chociaż dwiema lub trzema spośród innych nieobecnych, Polki miałyby duże szanse nie tylko zagrać w pierwszej ósemce, ale nawet zająć co najmniej piąte miejce, dające szansę wyjazdu na olimpiadę. Tyle tylko, że problem nie leżał w składzie, ale w sposobie prowadzenia kadry. Maciejewski wyznaje swoją filozofię koszykówki, którą na ogół skutecznie wpajał podopiecznym w Gorzowie, ewentualnie także w reprezentacjach uniwersjadowych, ale nie wszędzie można zastosować ją równie udanie. Trudno powiedzieć, czy Bibrzycka znalazłaby nić porozumienia z resztą zespołu i jak funkcjonowałaby w strategii selekcjonera - tym bardziej, że partnerki nie umiały wykorzystać atutów Kobryn. Przy lepszym pomyśle na grę, nawet w tym składzie pierwsza ósemka nie była wcale aż tak odległa. Pokazały to skazywane na pożarcie (odpadnięcie już po trzech meczach) Chorwatki, wygrywające najważniejsze dla siebie mecze: z Grecją, Polską, Hiszpanią, a potem o miejsca 5-8 z Łotwą i Czarnogórą. Zajmując piąte miejsce, zachowały szansę wyjazdu na olimpiadę.

Po zakończeniu przez Polki występów w ME zebrało się sporo krytycznych opinii osób związanych z koszykówką, w tym tak wybitnej osobowości jak Ludwik Miętta-Mikołajewicz. Nie sposób w wielu kwestiach odmówić panu Ludwikowi racji, m. in. jeśli chodzi o Jacka Winnickiego. Nie dowiemy się już nigdy, czy były trener gdyńskiego Lotosu lepiej poprowadziłby reprezentację, ale na pewno jako selekcjoner nie narzuciłby - niemal wprost dostrzegalnych - podziałów zawodniczek na "swoje" i "inne". Te negatywne oceny pracy Maciejewskiego spotkały się z krytyką z Gorzowa, która jednak w wielu miejscach aż za bardzo przesiąka lokalnym patriotyzmem. Dwa lata temu te same osoby nie zostawiały suchej nitki na poprzednim selekcjonerze, ale on prowadził klub z Polkowic...



Kto będzie nowym selekcjonerem kadry koszykarek? Oby był to fachowiec z zagranicy, który swoim poziomem zagwarantuje poprawę pozycji reprezentacji w najbliższych latach i niejako z definicji nie będzie dawał żadnych powodów do podejrzeń o faworyzowanie jakichś zawodniczek...


poniedziałek, 18 lipca 2011

Po Lidze Światowej


Tydzień temu siatkarze reprezentacji Polski wywalczyli trzecie miejsce w turnieju finałowym Ligi Światowej, który odbył się w trójmiejskiej Ergo Arenie. Jest to najlepszy wynik w historii ich występów w tych prestiżowych rozgrywkach.

Sukces tym cenniejszy, że po dwóch pierwszych dniach bardzo niewiele wskazywało, że nasi siatkarze zagrają w półfinale. Po wygranej 3:2 z Bułgarią (zatem tylko 2 pkt do klasyfikacji, a dla rywali 1 pkt) i przegranej w fatalnym stylu z Włochami, do awansu musiały być spełnione dwa warunki: najpierw Włochów mieli ograć Bułgarzy, którzy sami dotąd dwukrotnie przegrali, a potem oczywiście Polacy nie mogli pokpić sprawy z reprezentacją Argentyny, mającą po dwóch zwycięstwach pewny udział w półfinale. Bułgaria zagrała świetnie i raczej niespodziewanie odprawiła z kwitkiem międzynarodową włoską mieszankę (w składzie dwóch naturalizowanych Polaków oraz po jednym Serbie i Rosjaninie - wszyscy to synowie znanych kiedyś siatkarzy...). Nasi siatkarze po heroicznym boju pokonali po tie-breaku Argentynę, w czym ogromny udział miał Bartosz Kurek. W półfinale dzielnie stawiali czoła Rosjanom, ale ci byli za mocni. Przegrana w czterech setach, po zaciętej walce, wstydu jednak nie przynosi - tym bardziej, że dwukrotnie wyższość triumfującej w całej imprezie sbornej musieli uznać Brazylijczycy. W meczu o brązowy medal nasza reprezentacja nie dała szans Argentyńczykom, tym razem wygrywając z nimi 3:0. Najlepszym punktującym całego turnieju został Kurek, a najlepszym libero Krzysztof Ignaczak.

Można powiedzieć, że trzecie miejsce to pozycja najlepsza z możliwych, biorac pod uwagę, że Rosja i Brazylia były poza zasięgiem pozostałych drużyn. W końcu, za trzecim podejściem w Polsce, jest miejsce na podium - wcześniej, gdy turniej finałowy Ligi Światowej był rozgrywany w Katowicach (2001 i 2007), było gorzej, chociaż zwłaszcza za drugim razem, gdy kadra prowadzona przez Raula Lozano pół roku wcześniej wywalczyła wicemistrzostwo świata, apetyty były spore. Można gdybać, że jeśli ten turniej odbywałby się w innym kraju, Polaków nawet nie byłoby w półfinale - a tak było szczęśliwe losowanie (druga grupa jednak silniejsza), no i swoje niesamowitym dopingiem zrobili kibice. Trzeba jednak podkreślić dużą odporność drużyny. W pierwszym meczu kontuzji doznal podstawowy atakujący Zbigniew Bartman, w trzecim spotkaniu Polacy stali pod ścianą - musieli wygrać z ekipą, która grała na zupełnym luzie, a najlepsze swoje mecze zagrali w czwartym i piątym dniu wyczerpującej rywalizacji, czyli wówczas, gdy było to najbardziej potrzebne.
Owszem, było sporo przestojów, błędów, fatalnych zagrywek. Widać jednak, że z tą drużyną pracuje fachowiec najwyższej klasy. Można być spokojnym, że Andrea Anastasi, dla którego to była pierwsza poważniejsza próba z polską reprezentacją, posiada dużą wiedzę i odpowiednie pomysły, aby ten team zaprezentował się jeszcze lepiej na wrześniowych mistrzostwach Europy, gdzie przecież będzie bronić tytułu. Tym bardziej, że na tą imprezę powinno wrócić kilku zawodników - przede wszystkim Zagumny, Wlazły i Pliński. Chociaż pod ich nieobecność kilku zawodników dostało szansę pokazania swoich niemałych umiejętności, z czego wywiązywali się na ogół pozytywnie. Wielka przyszłość jest przed 19-letnim Michałem Kubiakiem.
 

Zatem można powiedzieć, że zmiana trenera po zeszłorocznym blamażu na mistrzostwach świata wyszła naszej męskiej kadrze siatkarzy na dobre.


czwartek, 30 czerwca 2011

Niedźwiadki w pierwszej lidze



Tytułowa informacja, dotycząca koszykarzy Polonii Przemyśl, nie jest jeszcze na 100% potwierdzona, jednak władze klubu mają wstępne i dość istotne zapewnienie prezesa PZKosz, zatem otrzymanie miejsca na zapleczu ekstraklasy jest bardzo prawdopodobne - można powiedzieć, że ta decyzja czeka już tylko na uprawomocnienie. W pierwszej lidze zwalniają się dwa miejsca, dlatego też koszykarska centrala wysłała zapytania do klubów zainteresowanych grą na tym szczeblu rozgrywek. Warunki to m. in. przedstawione gwarancje budżetowe na minimum 400 tys. zł za sezon i odpowiednie zaplecze (hala spełniająca określone wymogi). Władze przemyskiej Polonii znalazły firmę zainteresowaną sponsorowaniem drużyny koszykarzy w przypadku ich gry w pierwszej lidze, ale póki co utrzymują jego nazwę w tajemnicy. Swoje wsparcie zadeklarował też prezydent miasta.

To wszystko sprawia, że przed ekipą popularnych Przemyskich Niedźwiadków rysuje się ciekawa perspektywa. Oczywiście, o ekstraklasie póki co nikt głośno nie marzy, ale w porównaniu do sytuacji sprzed dwóch lat, czy nawet roku, postęp jest cokolwiek znaczący. W sezonie 2009/10 Polonia miała drużynę koszykarzy w trzeciej lidze, grającą na zasadach kompletnie amatorskich. Po przegranym turnieju o awans do drugiej ligi, działacze wykupili tzw. dziką kartę. Celem było jednak utrzymanie się na tym szczeblu rozgrywek.

Tymczasem, po przyjściu nowych zawodników (m. in. wychowanków grających wcześniej w MOSiR Krosno), po pierwszej części sezonu zasadniczego Polonia była w górnej połowie tabeli. Kolejne uzupełnienia składu i korzystny terminarz sprawiły, że Niedźwiadki przed fazą play off zajęły trzecie miejsce. Wydawało sie jednak, że w serii do trzech zwycięstw więcej przemawia za Zniczem Jarosław. A jednak to Polonia wygrała tą rywalizację 3:1 i awansowała do ścisłego finału grupy C. Tam w dwóch pierwszych meczach bardzo wysoko przegrała z MOSiR-em Krosno. Kiedy wydawało się, że walka o awans skończy się po trzech meczach, Niedźwiadki potrafiły doprowadzić do piątego meczu! W nim jednak musiały uznać wyższość zdecydowanego faworyta rozgrywek. To nie był wcale koniec walki o awans. Polonia otrzymała organizację turnieju barażowego, pomiędzy trzema wicemistrzami grup drugiej ligi. Jednak w połowie maja Siden Toruń i Open Pleszew okazały się zbyt mocne.

W oczekiwaniu na otrzymanie dzikiej karty, rozpoczęły sie przymiarki personalne. Już wiadomo, że trenerem będzie Maciej Milan, który prowadził w mijającym sezonie Znicz Jarosław, a wcześniej był asystentem trenera, gdy ten klub grał w ekstraklasie. Jest to dla niego powrót do rodzinnego miasta - kilka lat temu szkolił w Polonii grupy młodzieżowe. Dotychczasowy trener, Krzysztof Młot, będzie pomagać Milanowi w prowadzeniu drużyny. Ciekawe więc, jak z wyzwaniem, jakim będzie gra w pierwszej lidze, poradzi sobie dwójka młodych, trzydziestokilkuletnich szkoleniowców. W Polonii ma zostać podstawowa piątka z poprzedniego sezonu, wsparta trzema zawodnikami rozsypującego się Znicza, w tym mającym za sobą trzy sezony w ekstraklasie podkoszowym Arturem Mikołajką. Grę poprowadzić ma również grający na najwyższym szczeblu rozgrywek (w Stali Stalowa Wola) Paweł Pydych. Ponadto klub zamierza ściągnąć jeszcze jednego, może dwóch zawodników. Czas pokaże, na co stać ten zespół w pierwszej lidze.

Podsumowując - wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że po okresie zastoju i marazmu, pierwszy raz od 2002 roku koszykarze przemyskiej Polonii wystąpią na zapleczu ekstraklasy. I choć jest jeszcze bardzo daleko od tego, co działo się w latach 90-tych, gdy przez 6 sezonów Niedźwiadki występowały na najwyższym szczeblu, gdzie dwukrotnie sięgały po medale, a także występowały w europejskich pucharach, to, co obecnie dzieje się wokół przemyskiej koszykówki, może tylko cieszyć. Owszem, dzikie karty to kontrowersyjna forma promocji, ale skoro dopuszczalna regulaminem, to czemu z niej nie skorzystać? Oby wyniki sprawiły, że za kilka miesięcy nikt nie będzie wypominać awansu niejako kuchennymi drzwiami.


PS. Dla mnie obecny sezon przywołał wspomnienia. Pierwszy raz po sześciu latach byłem na meczu Niedźwiadków - najpierw dwa razy w Krakowie (wygrane z Cracovią i po dwóch dogrywkach z Wisłą), potem w marcu w Przemyślu. Przy okazji mogłem stwierdzić, że hala po remoncie jest o wiele bardziej funkcjonalna niż dawniej. To jeszcze jeden plus.


sobota, 28 maja 2011

Odeszła Wielka Koszykarka


Wiadomość o śmierci Małgorzaty Dydek poruszyła w ciagu ostatnich kilkunastu godzin  wiele osób, nie tylko tych z koszykarskiego środowiska. Odeszła jedna z najwybitniejszych, jesli nie najwybitniejsza zawodniczka w historii polskiej koszykówki. Absolutny fenomen, rozpoznawalna na całym świecie - i to nie tylko z uwagi na swój niebotyczny wzrost (214 cm, chociaż amerykańskie źródła podawały nawet 4 cm więcej). Przede wszystkim była świetną koszykarką, która odniosła wiele sukcesów.

Najpierw Małgosia, jako niespełna 20-latka z Olimpią Poznań zajęła trzecie miejsce w Pucharze Europy (odpowiednik obecnej Euroligi), pod wodzą Tomasza Herkta. Później grała we Francji i Hiszpanii w czołowych wówczas klubach europejskich. Powróciła do Polski, gdzie będąc centralną postacią drużyny z Gdyni (Polpharma, później Lotos) zdobyła siedem razy pod rząd tytuł mistrzyń Polski, a przede wszystkim dwukrotnie klubowe wicemistrzostwo Euroligi (2002 i 2004). Wcześniej, w 1999 roku, Małgosia w ogromnym stopniu przyczniła sie do zdobycia prowadzonej przez Herkta reprezentacji Polski tytułu mistrzyń Europy, rok później uczestniczyła w igrzyskach w Sydney. Przez wiele lat w okresie letnim grała także w WNBA, będąc czołową postacią w swoich drużynach, występowała w meczach gwiazd Wschód - Zachód. W 2005 roku występowała w rosyjskim Jekaterynburgu, w następnym sezonie w Walencji. Wówczas zakończyła europejski rozdział swojej kariery. W 2008 roku wystąpiła jeszcze w kilku meczach Los Angeles Sparks, a później nie zagrała już żadnego oficjalnego spotkania.

Małgosia jeszcze tego nie wiedziała, czasem wspominała o wznowieniu kariery. Jednak poświęciła się życiu rodzinnemu - wyszła za mąż za Australijczyka, mieszkali w Brisbane. Popularna Ptyś urodziła dwójkę dzieci, z trzecim była w ciąży. 19 maja świat obiegła bardzo niepokojąca wiadomość - Małgorzata Dydek miała atak serca, straciła przytomność, znajduje się w stanie śpiączki farmakologicznej. Szybko trafiła do szpitala, a lekarze zapewniali, że stan pacjentki jest pod kontrolą. Niestety, serce Małgosi przestało bić na zawsze 27 maja 2011 roku, niedługo po północy polskiego czasu. Miała zaledwie 37 lat...

Gdyby nie problemy ze zdrowiem, które doprowadziły do jej śmierci, całkiem możliwe, że Małgosia przyleciałaby do Polski na mistrzostwa Europy kobiet, rozpoczynające się 18 czerwca. Zapowiadano spotkanie wszystkich dwunastu pań, które w 1999 roku odniosły w Katowicach bezprecedensowy sukces, zostając najlepszą drużyną na kontynencie. Niestety, już w takim składzie nigdy się nie spotkają... Ptysia bardzo ciepło wspomina wiele osób, które zetknęły się z nim na parkiecie, choćby jej koleżanki z reprezentacji Polski. Wniosek jest jeden - to była nie tylko świetna sportsmenka, ale i bardzo sympatyczna, lubiana przez wszystkich osoba. Pomimo możliwości zdobycia kilku koszykarskich trofeów, zdecydowała się poświęcić czas rodzinie. Wartość dzisiaj obecnie coraz rzadsza, ale jakże cenna.

4 maja 2005 roku Małgosia po raz ostatni wystąpiła w polskiej ekstraklasie koszykarek - Lotos Gdynia wygrał wówczas w Krakowie z Wisłą Can Pack, zwyciężając tym samym w całej finałowej rywalizacji. Tak się składa, że wówczas po raz pierwszy pojawiłem się na meczu kobiecej koszykówki. Oprócz stawki spotkania, argumentem przemawiającym za tą decyzją była chęć zobaczenia "na żywo" jednej z najlepszych zawodniczek w historii polskiego basketu. To taka moja mała osobista refleksja dotycząca Małgorzaty Dydek.


Niewątpliwie Jej niespodziewana śmierć to wielka strata dla całej koszykówki i sportu w ogóle...




niedziela, 22 maja 2011

Kadrowa ewolucja


Już trzy dni po triumfie w PLKK zakomunikowano, że Wisła Kraków przedłużyła o kolejny rok kontrakty z trenerem Jose Ignacio Hernandezem i jego asystentem Jordi Aragonesem. Niewątpliwie jest to duży sukces działaczy klubu z Reymonta, a do tego gwarancja stabilizacji. Hernandez wyciagnął wnioski po wcześniejszym sezonie, gdzie w rozgrywkach ligowych wiślaczki zajęły dopiero piąte miejsce, za bardzo koncentrując się na Eurolidze. W mijającym sezonie nie było wątpliwości, że to właśnie krakowianki mają najlepszy zespół w PLKK. Poza tym ćwierćfinał Euroligi jest potwierdzeniem pozycji na arenie europejskiej. Już za miesiąc hiszpański trener poprowadzi reprezentację swojego kraju na mistrzostwach Europy rozgrywanych w Polsce, gdzie w fazie grupowej zmierzy się właśnie z Polkami.

W kolejnych tygodniach nadchodziły informacje o zawodniczkach przedłużających umowy na przyszły sezon. Pozostają reprezentantki Polski - Ewelina Kobryn, Paulina Pawlak, Katarzyna Krężel, a także Erin Phillips, Nicole Powell i Jelena Lewczenko. Można powiedzieć, że władzom klubu w pełni powiodły się wcześniejsze założenia - te właśnie zawodniczki mają stanowić trzon zespołu w sezonie 2011/12. Podpisano także nowy kontrakt z Magdaleną Leciejewską, jednak w jej przypadku sprawa jest bardziej skomplikowana. Z powodu poważnej kontuzji straci ona nie tylko Eurobasket, ale i całą pierwszą część sezonu. Poza tym nieznana jest przyszłość Mai Vucurović. Co prawda ma ona jeszcze ważny przez rok kontrakt, ale nie da się ukryć, że najlepiej dla młodej Serbki byłoby trafić do klubu, w którym miałaby więcej możliwości gry. Poza tym w mogłaby zwyczajnie nie mieścić się w meczowym składzie z uwagi na obecność w kadrze sześciu innych zawodniczek zagranicznych, podczas gdy właśnie sześć może występować w PLKK.

Z zespołu odeszły natomiast Andja Jelavić i Gunta Basko. Ta pierwsza zdecydowanie nie spełniła oczekiwań - jako rozgrywająca miała rozsądnie kreować grę, współpracować z podkoszowymi zawodniczkami, a wprowadzała wiele chaosu w poczynania wiślaczek. Wobec słabszej postawy, w drugiej części sezonu grała już zdecydowanie mniej. Inna sprawa, że już samo sprowadzenie Chorwatki do Krakowa było kontrowersyjne, bo przecież jej styl gry był znany, a zachwycanie się faktem, że w sezonie 2009/10 miała najlepszą średnią asyst w Eurolidze - mocno na wyrost. Natomiast doświadczona Łotyszka być może zostałaby w Wiśle na kolejny sezon, ale zamierza zawiesić swoją karierę i urodzić dziecko. Na pewno jej dalsza gra w krakowskim klubie była bardziej prawdopodobna niż Jelavić, chociaż także od Basko oczekiwano lepszej postawy. Wpływ na jej dyspozycję miala kontuzja, która wyeliminowała ją z gry na blisko dwa miesiące.

Działacze Wisły nie próżnowali i szybko podpisali kontrakty z nowymi zawodniczkami. Najpierw została zaangażowana 32-letnia Belgijka Anke De Mondt - nominalna "dwójka", która może grać także jako niska skrzydłowa, a nawet rozgrywająca. Poprzednich kilka sezonów spędziła w Salamance, zatem jest aktualną mistrzynią Euroligi. Nie była tam pierwszoplanową postacią, jednak w meczach ćwierćfinałowych mocno dala się we znaki wiślaczkom, znacznie ograniczając poczynania Phillips. W ekipie prowadzonej przez doskonale jej znanego trenera będzie zapewne specjalistką od defensywy, wcielając sie od czasu do czasu w rolę punktującej zawodniczki. W kwestii rozgrywającej było sporo spekulacji, ale prawie nikt nie spodziewał się, że do Krakowa trafi 22-letnia Ana Dabović. Mimo młodego wieku Serbka jest juz znana w Europie, w zeszłym sezonie notowała bardzo dobre statystyki w FIBA Cup w barwach Dynama Nowosybirsk. Jest dość wysoka jak na "jedynkę" (180 cm), może grać także jako rzucający obrońca. Szybka i dynamiczna, zdobywająca wiele punktów (najwyższa średnia w FIBA Cup), powinna wnieść sporo ożywienia do Wisły i być pewniejszym punktem zespołu nż chimeryczna Jelavić.

Ponieważ Leciejewska wróci do gry dopiero w połowie sezonu i nie wiadomo, w jakiej będzie formie, koniecznością stało się zaangażowanie zawodniczki na pozycje 4-5. W najbliższych dniach ma zapaść bardzo oczekiwana przez wszystkie kluby decyzja PLKK (wcześniej podobno było to niemożliwe...) - ile zawodniczek z polskim paszportem ma przez cały czas przebywać na parkiecie. Dotąd były to dwie, a teraz jest dość prawdopodobne, że będzie musiała tylko jedna. W takiej sytuacji nie miałaby specjalnego znaczenia narodowość tej podkoszowej zawodniczki. Wiele wskazuje na to, że będzie nią reprezentantka Czarnogóry, Milka Bjelica, w poprzednim sezonie występująca w Lotosie Gdynia. Jeśli ten transfer dojdzie do skutku, powinna być bardzo cennym uzupełnieniem duetu Kobryn - Lewczenko. Na pewno też posiadanie większej - po powrocie Leciejewskiej - liczby podkoszowych będzie istotne w kontekście rozgrywek ligowych, bo właśnie na pozycjach 4-5 wyraźne wzmocnienia poczyniono w Polkowicach.


Posumowując - koszykarki Wisły w przyszłym sezonie na pewno nie będą mieć słabszego składu, a wręcz należy sądzić, że jest silniejszy. Ważne też, że w pozostałych klubach ekstraklasy przymiarki do składu w nowych rozgrywkach dopiero trwają, a w Krakowie jest on praktycznie zapięty na ostatni guzik.




PS. Aktualizacja danych: 23 maja klub poinformował, że w przyszłym sezonie w Wiśle będzie występować - zgodnie z wcześniejszymi nieoficjalnymi informacjami - Milka Bjelica. Wielkim zaskoczeniem (chociaż czy na pewno?) jest natomiast to, że w Krakowie nie zagra już Lewczenko, która już po podpisaniu nowego kontraktu otrzymała ofertę z innego klubu spoza Polski i wyraziła dużą chęć jej przyjęcia. Wiele to świadczy o jej profesjonalizmie, a raczej braku takowego... W zamian zatrudniona została 31-letnia węgierska środkowa, Petra Ujhelyi, której styl gry i osiągnięcia, zwłaszcza w porównaniu do Białorusinki - delikatnie mówiąc - nie rzucają na kolana. Poinformowano także o zatrudnieniu w najbliższym czasie polskiej zawodniczki (prawdopodobnie także podkoszowej). Ta informacja każe nieco zrewidować wcześniejsze ambitne plany dotyczące awansu do najlepszej ósemki Euroligi, lecz cóż - z niewolnika nie ma pracownika... W tej sytuacji trudno mówić o ewolucji w składzie, chociaż rewolucji także nie ma.

Także 23 maja poinformowano o decyzji władz ligi, zgodnie z którą w przyszłym sezonie na parkiecie w rozgrywkach PLKK będzie musiała przebywać przez cały mecz tylko jedna zawodniczka z polskim paszportem.




wtorek, 17 maja 2011

Biała Gwiazda po raz trzynasty


Kilkadziesiąt godzin temu w ślady koszykarek Wisły poszli piłkarze. Dzięki zwycięstwu w krakowskich derbach zdobyli trzysnasty tytuł mitrza Polski w historii.

Sam mecz nie należał do najciekawszych, ale cel uświęca środki. Dla wiślaków wygrana oznaczała 10 pkt przewagi nad drugim w tabeli Śląskiem Wrocław, zatem różnicę gwarantującą tytuł na trzy kolejki przed końcem rozgrywek. Cracovia dramatycznie broni się przed spadkiem - co prawda po wygranej w poprzedniej kolejce w arcyważnym meczu w Bytomiu z Polonią oraz sobotnich porażkach Arki i wlaśnie Polonii sytuacja Pasów w tej heroicznej walce wyglądała lepiej niż ktokolwiek mógłby niedawno przypuszczać, to przynajmniej punkt zdobyty na stadionie odwiecznego rywala byłby bezcenny. Nikogo nie trzeba było więc motywować do walki, ale wydaje się, że obie ekipy były zbyt spięte stawką spotkania. W pierwszej połowie było to szczególnie widać po postawie Cracovii. To Wisła miała zdecydowaną przewagę w pierwszych dwóch kwadransach, co podkreśliła efektownym golem Maora Meliksona. W drugiej połowie gra się wyrównała, goście poczuli swoją szansę, a wiślacy grali zbyt asekuracyjnie. Robert Maaskant przyznał na konferencji prasowej, że był to jeden z najgorszych meczów jego ekipy. Tak czy inaczej, po końcowym gwizdku sędziego radości wśród piłkarzy, sztabu szkoleniowego, działaczu i oczywiście kibiców nie było końca.
 
Teraz przed wiślakami kolejny prestiżowy mecz - już w sobotę zagrają w Warszawie z Legią. Oprócz niewątpliwych emocji, jakie zawsze towarzyszą spotkaniom tych ekip, jest jeszcze podtekst personalny, bo przecież przez poprzednie trzy sezony to obecny trener Legii, Maciej Skorża prowadził zespół z Reymonta. W listopadzie Wisła rozbiła stołeczną drużynę 4:0. Jak będzie tym razem?
 

Po zakończonym sezonie przyjdzie pora na szersze podsumowanie. A na razie: jazda jazda jazda Biała Gwiazda!!!



niedziela, 8 maja 2011

Zrealizowany cel


Koszykarki Wisły Can Pack Kraków zdobyły tytuł mistrzyń Polski, pokonując w finale play off zespół CCC Polkowice. Ten fakt jest już znany od blisko trzech tygodni, więc pora na podsumowanie tego sezonu w wykonaniu wiślaczek.

Z punktu widzenia statystycznego, wyższość wiślaczek nad pozostałymi drużynami była bezdyskusyjna. W sezonie zasadniczym wygrały 22 z 24 meczów, a w play off doznały tylko jednej porażki w dziewięciu spotkaniach. Łącznie zatem odniosły 30 zwycięstwa w 33 meczach. Wobec tego, spełniły się przewidywania większości kibiców i fachowców, którzy przed sezonem wymieniali Wisłę jako głównego kandydata do zdobycia tytułu.

Ekipa Jose Ignacio Hernandeza wystartowała do play off z pierwszego miejsca - miała zatem w kolejnych fazach atut własnego parkietu. W pierwszej rundzie bez żadnych problemów dwukrotnie ograła Tęczę Super-Pol Leszno.

Trudniejsza przeprawa była w półfnale. Na drodze wiślaczek stanęła bowiem ekipa Lotosu Gdynia. Wprawdzie w pierwszej części rozgrywek gdynianki spisywały się znacznie poniżej możliwości, ale od stycznia - po pewnych przetasowaniach kadrowych - ta drużyna była nie do poznania. Przede wszystkim za sprawą nowego trenera, Georgiosa Dikeoulakosa, Lotos wygrał 12 meczów ligowych pod rząd, do tego sięgnął po Puchar Polski (w tych rozgrywkach Wisła odpadła w półfinale po porażce z Energą Toruń), więc nic dziwnego, że mecze półfinałowe zapowiadały się bardzo ciekawie. W pierwszym spotkaniu gdynianki długo stawiały opór, ale w czwartej kwarcie, grając praktycznie szóstką zawodniczek, nie wytrzymały narzuconego tempa i to wiślaczki wygrały 74:59. Następnego dnia Lotos postawił jeszcze trudniejsze warunki, prowadząc do przerwy różnicą 6 pkt. Dopiero w ostatnich minutach Wisła - głównie dzięki świetnej defensywie - dosłownie wydarła zwycięstwo (63:57). W trzecim meczu wyższość wiślaczek nie podlegała już dyskusji, co przyniosło pewna wygraną 90:72. Warto zwrócić uwagę na ilość zdobytych punktów, co dotąd w meczach o stawkę w PLKK czy Eurolidze w tym sezonie krakowiankom się nie zdarzyło.

Drugi finalista został wyłoniony dopiero po dogrywce w piątym meczu - została nim druzyna CCC Polkowice, dla której ten awans był już największym osiągnięciem w historii klubu. Wyglądało na to, że zmęczenie, a zarazem pewne zadowolenie tym sukcesem ekipy Krzysztofa Koziorowicza dają jeszcze więcej szans Wiśle, która przecież i tak posiadała już więcej atutów. Tymczasem w ostatnich dniach przed pierwszym meczem finału - najrówniej grająca w meczach przeciwko Lotosowi - Ewelina Kobryn złamała na treningu mały palec prawej ręki, a dzień po tym zdarzeniu Magdalena Leciejewska doznała poważnego urazu kolana, po którym niezbędna okazała się operacja. Nie dość, że obydwie są zawodniczkami podkoszowymi, to na dodatek Polki, co uwzględniając regulamin rozgrywek PLKK (obowiązkowo dwie Polki równocześnie na parkiecie) ogromnie komplikowało sytuację kadrową Wisły...

Jednak w pierwszym meczu finału, 8 kwietnia, w hali przy ul. Reymonta istniała tylko Wisła. Dość powiedzieć, że niedługo przed przerwą wynik brzmiał 44:15. W drugiej połowie wiślaczki uspokoiły tempo gry, ale nawet na moment nie pozostawiły wątpliwości, kto tego dnia był lepszy. Wynik 70:52 nie oddaje do końca wydarzeń na parkiecie. 20 pkt i 12 zbiórek Jeleny Lewczenko uczyniły z niej bohaterkę meczu.

Następnego dnia odbył się mecz numer 2 finału, który był dużo bardziej zacięty. Do przerwy prowadzenie Wisły różnicą 4 pkt, ale w trzeciej kwarcie to ekipa z Polkowic, głównie dzięki Amishy Carter, wyszła na prowadzenie. Potem jednak nastąpił zryw Pauliny Pawlak i Nicole Powell. Gdy w połowie czwartej kwarty przewaga wynosiła już 14 pkt, było niemal pewne, że już niewiele może się zmienić. Wygrana 64:52 sprawiła, że ekipa trenera Hernandeza była już tylko o krok o zdobycia tytułu. Znowu double double (20 pkt i 10 zbiórek) zaliczyła Lewczenko.


Wielu kibicom w Krakowie wydawało się, że wyjazd do Polkowic będzie formalnością i finał skończy się gładkim 3:0. Tak się jednak nie stało. Ekipa CCC w trzecim meczu zagrała jeszcze lepiej niż w poprzednim starciu, a wiślaczki nieco zawiodły, może będąc zbyt pewne wygranej. W drużynie z Polkowic szczególnie trudny do zatrzymania był amerykański duet Zoll - Carter. Co prawda Wiśle udało się odrobić 8-punktową stratę z pierwszej połowy, ale w czwartej kwarcie nie starczyło sił i ostatecznie to CCC wygrało 67:58.

Nazajutrz, 16 kwietnia, wiślaczki były bardziej skoncentrowane. Do przerwy prowadziły różnicą 7 pkt, a momentami ta przewaga była nawet jeszcze wyższa. Gdy wydawało się, że kontrolują już sytuację na boisku, zawodniczki CCC zaczęły pościg, aż w końcu doszło do drmatycznej końcówki. Jeszcze na 55 sek. przed końcem krakowianki prowadziły 52:46, ale już nie zdobyły nawet punktu. Przy stanie 52:50, w ostatnich sekundach dwie próby zawodniczek CCC z bliskiej odleglości od kosza nie doszły celu i to koszykarki Wisły mogły cieszyć sie ze zdobycia tytułu mistrzyn Polski! Najlepszą zawodniczką tego meczu była ponownie Lewczenko (13 pkt i 14 zbiórek), zatem dla nikogo nie było zaskoczeniem, że to właśnie białoruska środkowa została uznana MVP całej finałowej rywalizacji. Wielkie brawa należą sie jednak także Ewelinie Kobryn, która nie była już tak silnym punktem drużyny jak w meczach półfinałowych, ale grała ze złamanym palcem prawej ręki, wykazując się ogromnym hartem ducha. Już wkrótce zadebiutuje w lidze WNBA, w barwach New York Liberty, zatem również za Oceanem będzie klubową koleżanką Nicole Powell.





Wiadomo już wstępnie, które koszykarki pozostaną w Wiśle w przyszłym sezonie, a także znane są dwa nazwiska w rubrykach "przybyły" i "odeszły". Najważniejsza jednak wiadomość jest taka, że duet Jose Ignacio Hernandez - Jordi Aragones poprowadzi zespół także w przyszłym sezonie. Podpisanie nowego kontraktu z tak uznanym w Europie fachowcem jak Hernandez to dobry ruch działaczy Wisły, a zarazem ich duży sukces.

piątek, 15 kwietnia 2011

Rocznica


W niedzielę w całym kraju pamiętano o pierwszej rocznicy katastrofy pod Smoleńskiem. To wręcz oczywiste, bo przecież rozmiary tej tragedii - i te ilościowe, i symboliczne - są ogromne. Państwo straciło bezpowrotnie wielu wyjątkowych ludzi, pełniących najważniejsze funkcje. Para prezydencka, ministrowie w Kancelarii Prezydenta, posłowie i senatorowie, najwyżsi rangą dowódcy wojskowi, Rzecznik Praw Obywatelskich, prezes Narodowego Banku Polskiego - to najważniejsze z osób znajdujących się na pokładzie Tupolewa, który rozbił się podchodząc do lądowania na lotnisku w Smoleńsku. Wielka żałoba, która ogarnęła cały kraj, dawała nadzieję, że ta tragedia zjednoczy spierających się polityków, a życie publiczne stanie się spokojniejsze.

Czy tak się stało? Po roku można powiedzieć krótko i z dużą pewnością: nie!

Pierwsze tygodnie były pod tym wzgledem obiecujące. Nastrój wyciszenia, jaki dominował podczas kampanii prezydenckiej, dawał nadzieję, że nikt już nie będzie wykorzystywać katastrofy do celów politycznych. Mylne to byly oczekiwania. Nazajutrz po drugiej turze wyborów Jarosław Kaczyński w swoim stylu udowodnił, że zmiana jego politycznego image podczas kampanii była wyłącznie liftingiem obliczonym na pozyskanie wyborców. Co było dalej - szkoda przypominać. Ciągłe oskarzenia polityków PiS i rodzin niektórych ofiar pod adresem rządu, prokuratorów, Rosji, snucie najbardziej niewyobrażalnych teorii i domysłów, m. in. przez parlamentarny zespół pod kierownictwem Antoniego Macierewicza - to tylko kilka przykładów...

Wraz ze zbliżającą się rocznicą katastrofy rosło napięcie. Kulminacja była w niedzielę. Czy politykom PiS tego smutnego dnia towarzyszyła głeboka refleksja i zaduma? Wydaje się, że po raz kolejny chcieli zabłysnąć przed kamerami. Cóż, kampania do wyborów parlamentarnych startuje na dobre już za kilka tygodni - a może już wystartowała... Jarosław Kaczyński cytował poezję Zbigniewa Herberta, opowiadając "o zdradzonych o świcie", posłowie pod Pałacem Prezydenckim starli się z policją i strażą miejską, zachowujac się niemal jak kibole. Te fakty były szczegółowo opisywane w ostatnich dniach przez media, włącznie z protestem wdowy po Herbercie, uważającej, że Kaczyński nie ma prawa wykorzystywać jego twórczości dla własnych politycznych interesów. W największe osłupienie wprawiło mnie jednak mniej nagłaśniane wieczorne przemówienie lidera PiS, z którego wynikają niezbyt optymistyczne wnioski. Tu już nie chodzi o kłótnie i spory, ale pranie mózgów "wiernych" wręcz na wzór ustrojów totalitarnych czy sekt, przejawiające się choćby podważaniem uprawnień demokratycznie wybranych władz państwowych. O tym, że jest to bardzo niebezpieczne, nie trzeba przekonywać chyba nikogo zdrowo myślącego. Przepraszam, zdrowo myśli i prawdziwym Polakiem jest tylko ten, kto ślepo wierzy w ideologię PiS. Więc chyba ze mną jest coś nie tak...


Dzielenie Polaków przy wykorzystaniu symboliki katastrofy smoleńskiej idzie działaczom PiS świetnie. Znacznie gorzej jest z ich poczuciem realizmu i odpowiedzialności za państwo...



środa, 30 marca 2011

Politycy w akcji


Co prawda do wyborów parlamentarnych pozostało jeszcze około 7 miesięcy, ale jeśli tylko ktoś spojrzy na czołowe newsy ostatnich dni, tygodni i miesięcy, nabrałby przekonania, że obywatele pofatygują się do urn o wiele szybciej. W pomysłach, które mają skłonić do oddania głosu ścigają się partie rządzące i partie opozycyjne. Byleby jeszcze choć trochę tych pomysłów miało sens...

W zeszłym tygodniu lawinę komentarzy wywołało pojawienie się Jarosława Kaczyńskiego w sklepie w błysku "przypadkowo" znajdująjących się tam dziesiątek kamer i fleszy. W towarzystwie innej posłanki PiS (nota bene - pakowała potem wszystko i dźwigała...) próbował przekonać obywateli, że wszystkie produkty za rządów Donalda Tuska radykalnie podrożały. Do historii jako zdecydowanie nie oddające rzeczywistości przejdzie stwierdzenie, że za wszystkie produkty zapłacił 55 zł, a w czasach, gdy był premierem, kosztowały nie więcej niż 24 zł. Okazało się, że w sklepie znajdującym się w centrum Warszawy panowała drożyzna w stosunku do cen w innych podobnych przybytkach, choćby Biedronki, którą Kaczyński określił jako sklep dla najbiedniejszych. Tą wypowiedzią zdobył sobie niekłamaną "sympatię" sporej rzeszy Polaków, którzy robią zakupy w marketach tej firmy. Kolejny raz dowiódł, że żyje jakby oderwany od rzeczywistości, nie mając zbyt dużego pojęcia o faktycznych problemach swoich rodaków.

Rząd intensywnie pracuje nad reformą przepisów o otwartych funduszach emerytalnych, które sprawiłyby, że składka przechodząca do OFE byłaby ponad 2 razy niższa niż dotychczas, za to więcej środków poszłoby na ZUS. Temat był przedmiotem debaty ministra finansów Jacka Rostowskiego z Leszkiem Balcerowiczem, gorąco krytykującym to rozwiązanie. Transmitowana w TVP1 debata była przesadnie nudna i "naukowa" dla laików, a zbyt mocno oparta na sloganach dla fachowców. Wydaje się, że Balcerowicz w pewnym stopniu broni reformy, którą sam przygotował pod koniec lat 90-tych zeszłego stulecia jako minister finansów. Jednak z drugiej strony jego argumenty są cokolwiek logiczne. Rząd rozpaczliwie poszukuje pieniędzy, które zwiększyłyby budżet państwa. Najpierw było podwyższenie VAT do 23%, a teraz planowane zmiany w OFE. Pieniędzy byłoby "trochę" więcej, gdyby nie obniżenie podatków najbogatszym, co przyniosło zmniejszenie wpływów do budżetu o grube miliardy. Ale o tym lepiej premierowi i ministrom nie przypominać... Skutkiem tych zabiegów może być legislacyjny bubel, bo tak mówią najtęższe prawnicze umysły o przygotowywanej w ekspresowym tempie nowelizacji, podkreślając, że stoi on w zdecydowanej sprzeczności z kilkoma konstytucyjnymi zasadami.

Te dwa przykłady wystarczą, aby uznać, że kampania wyborcza już trwa - w zasadzie permanentnie, bo nie wiadomo, kiedy się zaczęła. Można byłoby jeszcze przecież wspomnieć o próbie uświadomienia urzędnikom, poprzez ustawę, żeby znali swoje miejsce w szeregu i bali się kar w przypadku popełnionych błędów, wysiłkach PJN, mających na celu udowodnienie na każdym kroku, że ta partia różni się czymś od PiS,  różnych wygłupach Palikota, który chce w jak najbardziej dziwaczny sposób przyciągnąć do siebie wyborców. Również szef SLD niemal wszędzie podkreśla, jak byłoby wspaniale, gdyby miał on udział w rządzeniu.

Z jednej strony takie akcje propagandowe i działania "pod wybory" występują na całym świecie, więc Polska nie jest wyjątkiem. Trzeba jednak odróżnić rzeczywiste intencje od tych sztucznych, które mają na celu przyciągnięcie wyborców poprzez kilka chwytów marketingowych, bez oglądania się na możliwe konsekwencje takich posunięć.