poniedziałek, 28 lutego 2011

Pożegnanie z Euroligą


W piątek koszykarki Wisły Can Pack przegrały z Halcon Avenida Salamanca i odpadły z rozgrywek Euroligi. Nie dane było im więc powtórzyć ubiegłoroczne osiągnięcie, gdy awansowały do prestiżowego Final Four. Czy jednak w tej sytuacji można mówić o jakiejś porażce czy regresie? Nie wydaje mi się.

Jak wspominałem kilka tygodni temu - głównym celem zespołu w tym sezonie jest odzyskanie tytułu mistrza Polski. Sukces w Eurolidze byłby oczywiście mile widziany, jednak nie był tak powszechnie oczekiwany. Dlatego też awans do ćwierćfinału tych rozgrywek przyjęto w Krakowie z dużą radością, mając jednocześnie świadomość, że kolejna przeszkoda jest jeszcze trudniejsza niż Nadieżda Orenburg, choćby z racji atutu własnej hali, jaki posiadały Hiszpanki.

Już pierwszy mecz - we wtorek 22 lutego - pokazał, że poza tym  faktem mają w swoim składzie kilka wysokiej klasy zawodniczek. Pierwsza kwarta, wygrana różnicą 4 pkt, dawała jeszcze wiślaczkom nadzieję na wygraną, ale w kolejnej części gry dostały surową lekcję - wynik 14:34 mówi wszystko. W drugiej połowie Salamanca kontrolowała sytuację na parkiecie i w pełni zasłużenie wygrała 87:70.

Oczekiwano, że trzy dni później ekipa doskonale w Salamance znanego i popularnego Jose Ignacio Hernandeza wzniesie się na wyżyny swoich umiejętności i będzie w stanie doprowadzić do decydującego meczu w Hiszpanii. Tak się jednak nie stało. Od początku zarysowała się przewaga Salamanki, wynosząca w drugiej kwarcie już 14 pkt. Końcówka pierwszej połowy to lepsza gra wiślaczek, które nadrobiły część dystansu. Również w trzeciej kwarcie dzielnie stawiały czoła rywalkom i gdy przegrywały 38:43, nastąpił totalny regres. Do końca ćwiartki zdobyły tylko 2 pkt, tracąc 14. Początek czwartej kwarty to dalsze powiększanie przewagi przez Hiszpanki. Końcówka nie miała już zatem żadnego znaczenia. Porażka 60:72 stała się faktem.

W tym miejscu trzeba jednak podkreślić klasę rywalek. Takie zawodniczki, jak Erica De Souza, Sancho Lytlle czy Alba Torrens z pewnością należą do ścisłej czołówki spośród wszystkich grających w tym sezonie Euroligi. Do tego świetnie w obydwu meczach przeciwko Wiśle wypadła zawodniczka z drugiego planu - Anke De Mondt. Wydaje się, że Salamanca posiada nieco mocniejszy skład niż w poprzednim sezonie, gdy dwukrotnie uległa w fazie grupowej Euroligi drużynie z Krakowa. Wówczas były to zacięte mecze, a teraz wygrane Hiszpanek nie podlegały żadnej dyskusji. Czy zatem Wisła zrobiła krok wstecz? Tak mogłoby się wydawać, bo przecież występy w Eurolidze zakończyła we wcześniejszej fazie. Jednak w poprzednim sezonie wiślaczkom na europejskich parkietach udawało się niemal wszystko, a w obecnym przytrafiły się dwie przykre wpadki, które rzutowały potem na rozstawienie przed play off. Bezsensowne jest gdybanie, czy byłyby inne wyniki, jeśli występowałyby wówczas Nicole Powell i Jelena Lewczenko.
Faktem jest, że ich obecność w składzie sprawiła, że Wisła nie tylko planowo pokonała w Rydze zespół TTT, ale także tydzień później wygrała ciężki mecz w Koszycach, gdzie przegrywała jeszcze na 5 minut do końca różnicą 8 pkt. Te wyniki sprawiły, że wiślaczki rzutem na taśmę zapewniły sobie atut własnego parkietu w pierwszej rundzie play off, będąc rozstawione na szóstym miejscu. W tej fazie rozgrywek przyszło im jednak zetknąć się z rywalem chyba mocniejszym pod względem potencjału kadrowego - Nadieżdą Orenburg. W składzie rosyjskiej drużyny są takie indywidualności jak Tina Charles, Becky Hammon, Anastazja Weramiejenko, Shameka Christon czy Ludmiła Sapowa. Pierwszy mecz był prawdziwym horrorem - wiślaczki dały sobie wyrwać w ostatnich minutach 12-punktowe prowadzenie i doszło do dogrywki, jednak w niej wykazały więcej zimnej krwi., wygrywając 75:70. Wielu obserwatorów spodziewało się powrotu rywalizacji do Krakowa na decydujący mecz. Wskazywała na to też pierwsza kwarta meczu w Orenburgu. Jednak później ekipa Hernandeza odrobiła straty. Przed czwartą kwartą Nadieżda miała tylko 1 pkt przewagi. Wtedy popis gry dały Erin Phillips, Powell oraz nieoczekiwanie Paulina Pawlak. Australijka zdobyła 22 pkt, trafiając 6 na 7 rzutów za 3 pkt! Cały zespół trafił z dystansu 11 rzutów na 21 oddanych i ta dobra skuteczność była jednym z kluczy do wygranej. Na pewno trenerzy Wisły dobrze odrobili taktyczną lekcję. Tak więc z awansu do najlepszej ósemki Euroligi można było cieszyć się bez konieczności rozgrywania trzeciego meczu.

Przed rywalizacją z Salamanką spodziewano się, że hiszpański sztab szkoleniowy podobnie jak w poprzednim sezonie znajdzie skuteczną receptę na doskonale sobie znaną (chociaż już w zmienionym zestawieniu) drużynę.  Tak się jednak nie stało. Wydaje się, że z kilku przyczyn przygotowanie do meczów z Salamanką nie było optymalne, a na pewno nie tak dobre, jak do potyczek z Nadieżdą.

Czego zabrakło Wiśle? Przede wszystkim zdrowia, zgrania i wiary we własne możliwości. Po meczach z Nadieżdą przez dwa tygodnie w zasadzie nie trenowała z powodu grypy Lewczenko. Na treningu 10 lutego Powell uszkodziła staw skokowy, wskutek czego nie wystąpiła w meczach ligowych w Gdyni i Gorzowie, a ten niezaleczony uraz doskwierał jej w pojedynkach z Salamanką. Poza tym na drobniejsze urazy narzekały Phillips i Ewelina Kobryn. Jednym słowem - wszystkie kluczowe dla Wisły zawodniczki nie były w pełni sprawne. Istotny był także zmiany kadrowe na początku roku. Odejście dwóch zawodniczek (oprócz Janell Burse również Dorota Gburczyk-Sikora spodziewa się dziecka) i przyjście dwóch nowych, a także powrót po kontuzji Gunty Basko sprawiły, że drużyna miała inne oblicze niż jeszcze w grudniu. Personalnie na pewno silniejsza, ale szkoda, że nie było możliwości gry w takim zestawieniu od początku sezonu. Wówczas na pewno byłaby większa szansa ogrania Salamanki. Wobec tych okoliczności, a także dobrego rozszyfrowania atutów Wisły przez sztab trenerski hiszpańskiej drużyny, zabrakło pewności siebie, zadziorności. W meczu w Krakowie nie było też odpowiedniego wsparcia ze strony publiczności - oczywiście był doping, ale atmosfera cokolwiek odbiegała choćby od tej sprzed roku, gdy Wisła walczyła o Final Four z Frisco Sika Brno, czy nawet z meczu z Nadieżdą.

Na pewno mniej przyjemnie byłoby przegrać dwukrotnie po zaciętych końcówkach niż w sytuacji, gdy gołym okiem widać, że było się słabszym. Poza tym co w kwestii braku awansu do Final Four mają powiedzieć kibice Fenerbahce Stambuł? Zgromadzono tam prawdziwy dream team, bilans 10-0 w fazie grupowej mówił wszystko o sile tej ekipy i jej aspiracjach. Tymczasem w ćwierćfinale dwukrotnie lepsze okazały się  zawodniczki Spartaka Moskwa - triumfatora Euroligi w poprzednich czterech sezonach, ale w obecnym zawirowania kadrowe i organizacyjne sprawiły, że ten zespół przystąpił do play off dopiero z ósmego miejsca. Faworytki ze Stambułu zostały dotkliwie pobite - porażki różnicą 8 i 18 pkt dobrze o tym świadczą. Tak więc w play off można stracić bardzo wiele, a wiślaczki nie straciły nic, bo startowały do tej fazy z szóstego miejsca i zakończyły rywalizację w ćwierćfinale.

W PLKK Wisła wygrała w styczniu bez większych problemów pięć meczów. W lutym była przerwa z powodu pokazowego meczu: reprezentacja Polski - gwiazdy PLKK. Następnie wiślaczki bez Powell i Lewczenko przegrały w Gdyni z wyraźnie odradzającym się Lotosem. Trzy dni później kolejny trudny wyjazd - tym razem zagrała już Lewczenko, która stanęła przeciwko swojemu byłemu klubowi, czyli AZS Gorzów. Wygrana Wisły 68:57 stanowiła zarazem rewanż za listopadową porażkę na własnym parkiecie. 

Na trzy kolejki przed końcem pewne jest, że ekipa Hernandeza będzie przed play off polskiej ligi na pierwszym albo drugim miejscu. O wszystkim zdecyduje mecz w najbliższą środę z mającym tyle samo wygranych CCC Polkowice. Już w najbliższy weekend właśnie w Polkowicach odbędzie się turniej finałowy o Puchar Polski. 8 marca w Gdyni odbędzie się Mecz Gwiazd Euroligi, w którym wystąpią Kobryn i Lewczenko. W kolejnych czterech dniach dwa ostatnie mecze sezonu zasadniczego PLKK (wyjazdy do Lidera Pruszków i Widzewa Łódź), a już 16 marca zaczyna się play off. 


Trzeba wierzyć w to, że koszykarki Wisły podołają tym wszystkim trudom i w kwietniu sprawią radość wszystkim kibicom, odzyskując tytuł mistrzyń Polski.




wtorek, 22 lutego 2011

Wiślacy przed rundą wiosenną


W piątek meczem z Arką w Gdyni piłkarze krakowskiej Wisły zainaugurują swoje występy w rundzie wiosennej ekstraklasy. Walka o tytuł zapowiada się bardzo ciekawie, zwłaszcza że władze klubu postarały się o odpowiednie transfery.

Najpierw jednak - na przełomie grudnia i stycznia - do kibiców Białej Gwiazdy dotarły niepokojące wieści. Trabzonspor - lider ekstraklasy tureckiej - skusił swoją ofertą braci Brożków. Zwłaszcza brak Pawła wydawał się być trudną do uzupełnienia stratą, biorąc pod uwagę ilość zdobywanych przez niego bramek. W barwach Wisły rozegrał 178 meczów w ekstraklasie, w których strzelił 81 goli, dwukrotnie zdobywając tytuł króla strzelców. Także odejście Piotra, który był już powoływany do pierwszej reprezentacji, wydawało się osłabieniem. Jednak należało zwrócić też uwagę, że obaj bracia mieli duży wpływ na atmosferę w drużynie, nieraz niekoniecznie w dobrym tego słowa znaczeniu. Poza tym dla Pawła nie była to pierwsza oferta z zagranicy, dlatego też klub nie chciał trzymać go na siłę. Także do klubu tureckiego na początku stycznia odszedł Mariusz Pawełek, co oznaczało konieczność poszukiwań nowego bramkarza. Niełatwe zadanie, z uwagi na świetną postawę w rundzie jesiennej wcześniej bardzo krytykowanego Pawełka. Natomiast Cleber zdecydował się zakończyć karierę - i tak miał to uczynić, ale decyzję przyspieszyła jeszcze kontuzja odniesiona w meczu z Lechem. Brazylijczyk pozostał w Krakowie i będzie jednym ze współpracowników klubu, szukającym młodych talentów w swojej ojczyźnie, a trenujący w szkółce Wisły jego syn może wkrótce otrzymać polskie obywatelstwo, dzięki czemu być może w przyszłości wystąpi w biało-czerwonych barwach.

Wiślacy treningi rozpoczęli stosunkowo późno, bo 17 stycznia. Do tej chwili stan kadrowy wskazywał zero po stronie zysków, co niepokoiło sympatyków drużyny. Dyrektor sportowy Stan Valckx uspokajał, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, a transfery są tylko kwestią czasu. Słowa dotrzymał. 

Bułgarski napastnik Cwetan Genkow ma zastąpić w roli snajpera Pawła Brożka. W rundzie jesiennej, będąc wypożyczonym z Dynama Moskwa do Lokomotiwu Sofia, zdobył w lidze bułgarskiej 11 goli w 13 meczach, co jest dobrą rekomendacją. Kolejnym wzmocnieniem jest doświadczony holenderski stoper Kew Jaliens, który w barwach AZ Alkmaar w sezonie 2008/09 świętował tytuł mistrzowski, a w 2006 roku wystąpił na mistrzostwach świata w Niemczech. Co prawda zagrał tam tylko w meczu z Argentyną, ale już sam fakt przebicia się przez tak silną konkurencję, jaka niewątpliwie jest w Holandii, świadczy o jego bardzo wysokich umiejętnościach. Razem z grającym coraz pewniej pod koniec rundy jesiennej Osmanem Chavezem, może stworzyć mocny duet w środku defensywy. Michaił Siwakow to podstawowy zawodnik młodzieżowej reprezentacji Białorusi, z którą w czerwcu wystąpi na mistrzostwach Europy U-21. W Cagliari grał bardzo mało, stąd półroczne wypożyczenie do Wisły, gdzie na pozycji defensywnego pomocnika wzmocni rywalizację o miejsce w wyjściowej "jedenastce". Najbardziej wyczekiwanym transferem był Maor Melikson - negocjacje z Hapolem Beer Sheva trwały blisko trzy tygodnie i głównie dzięki dużej determinacji samego piłkarza zostały sfinalizowane pozytywnie. Wisła zapłaciła blisko 700 tysięcy euro. Izraelczyk najczęściej występuje jako ofensywny pomocnik, zatem może wygryźć ze składu Łukasza Gargułę. W swoim poprzednim klubie był kapitanem i prawdziwym mózgiem drużyny. W ostatnich dniach otrzymał polskie obywatelstwo - sama procedura trwała bardzo szybko z uwagi na fakt, że matka Maora pochodziła z Polski. Ostatnim zawodnikiem, który zasilił Wisłę jest estoński bramkarz Sergiei Pareiko. Przez poprzednich sześć sezonów występował on w rosyjskiej ekstraklasie w barwach zespołu z Tomska. Jego doświadczenie i umiejętności pokazane już w sparingach, powinny sprawić, że wygra rywalizację z Milanem Jovaniciem i Filipem Kurto, będąc pewnym punktem zespołu.

Z tych krótkich opisów nowych nabytków widać więc, że prezentują się całkiem okazale. Wszyscy z nich mają za sobą przynajmniej jeden występ w pierwszej reprezentacji swojego kraju, do tego Jaliens - jak wspomniano - na mistrzostwach świata. Także Holender oraz Siwakow (w barwach BATE Borysów) grali w Lidze Mistrzów. Co prawda niektórzy mogą wypominać wiek (Jaliens - 33 lata, Pareiko - 34), jednak w każdej drużynie powinni być doświadczeni zawodnicy, a patrząc na metryki piłkarzy stanowiących kadrę zespołu, trudno stwierdzić, aby przy ul. Reymonta w Krakowie był dom spokojnej starości. Znaleźli się kibice, którzy nie chcieli widzieć w barwach Białej Gwiazdy piłkarza z Izraela. Na szczęście takich narodowych zapaleńców jest garstka, zresztą grająca w poprzednim sezonie w barwach teamu koszykarek Wisły rodaczka Meliksona - Liron Cohen nie zaznała ze strony fanów żadnych przejawów rzekomego antysemityzmu. 

Nie brakuje także narzekań, że odeszli Polacy, będący przez ostatnie kilka lat podporami, a nawet (Paweł Brożek) ikonami klubu, a w zamian przyszli sami obcokrajowcy - jest ich teraz w klubowej kadrze już piętnastu, każdy z innego kraju i przez to ciężko będzie utożsamiać się kibicom z taką "niezbyt polską zbieraniną". Cóż, zawsze przyjemniej byłoby, gdyby - jak kilka lat temu - decydujące role w Wiśle odgrywali polscy piłkarze, ale realia są nieubłagane. Ostatnio niemal każda próba pozyskania rodzimego zawodnika jest niemal niemożliwa do realizacji z powodu nieadekwatnej do umiejętności ceny, a nieraz także wygórowanych oczekiwań prowizyjnych menedżera. Najświeższy przykład to Marcin Robak, za którego Widzew Łódź życzył sobie 1 mln euro. Piłkarze z zagranicy, zwłaszcza z takimi rekomendacjami i dorobkiem jak ściągnięci w przerwie zimowej, dają większą gwarancję profesjonalizmu i tzw. mentalności zwycięzców. Pod tym względem Jaliens w porównaniu do choćby Kamila Glika (również przymierzany do gry w Krakowie) robi różnicę...

Patrząc na zimowe ruchy transferowe, nietrudno oprzeć się wrażeniu, że wzmocniony został środek pomocy (przyszli Melikson i Siwakow, a nikt nie odszedł), ale nie postarano się o zawodnika mogącego zastąpić po lewej stronie obrony Piotra Brożka. Abstrahując od tego, że przez większość rundy jesiennej nie miał on miejsca w podstawowym składzie, jest to najsłabiej obsadzona pozycja. Ewentualnym dublerem Dragana Paljicia (który przecież jest nominalnym pomocnikiem) może być cokolwiek chimeryczny i podatny na urazy Serge Branco. Trochę dziwi, że nie pomyślano o rozwiązaniu tego problemu.

Teraz pole do popisu ma Robert Maaskant, który musi poukładać wszystko tak, aby zespół w rundzie wiosennej był w stanie sięgnąć po założony cel, jakim jest mistrzostwo Polski. Nie będzie łatwo, a po sparingach póki co ciężko cokolwiek wnioskować. Pierwsze trzy próby były nieudane, ale dwa ostatnie mecze to już zwycięstwa. Prawdziwe oblicze Wisły poznamy jednak dopiero w wymiernym boju, jakim będą mecze o punkty w polskiej ekstraklasie, a także rywalizacja o Puchar Polski - już 1 marca odbędzie się pierwszy mecz ćwierćfinałowy.


Tak więc szykują się spore emocje. Trzeba wierzyć, że z happy endem i pod koniec maja na stadionie Wisły i Rynku będzie świętowany trzynasty tytuł mistrzowski dla Białej Gwiazdy.


niedziela, 20 lutego 2011

Piękny stadion, źli Europejczycy...


Piłkarze Lecha Poznań wygrali w pierwszym meczu 1/16 Ligi Europejskiej ze Sportingiem Braga i są na dobrej drodze do kolejnej rundy, gdzie zmierzyliby się najprawdopodobniej ze słynnym Liverpoolem. Ten fakt na pewno cieszy, ale sprawy związane ze stadionem, na którym grają piłkarze mistrzów Polski, będącym jedną z aren na Euro 2012 - napawają wyłącznie sporym smutkiem.

We wrześniu z wielką pompą otwarto stadion po przebudowie przy ul. Bułgarskiej, a tą uroczystość uświetnił koncertem Sting. Wszystko było wspaniale, zachwytom nie było końca. Tyle tylko, że już wówczas swoje zastrzeżenia do standardów obiektu zaczęła zgłaszać UEFA. Niewiele brakowało, aby mecze fazy grupowe Ligi Europejskiej zostały przeniesione do Bydgoszczy. Działaczom Lecha udało się jednak w porę zażegnać niebezpieczeństwo i wszyscy w Poznaniu dalej byli dumni ze swojego stadionu. Tym bardziej, że po wygranej z Manchesterem City i remisie w arktycznych warunkach z Juventusem Turyn piłkarze uzyskali awans do dalszej fazy rozgrywek, w co niewiele osób wcześniej wierzyło. Radość była w pełni uzasadniona i nikt nie przejmował się wcześniejszymi uwagami ze strony europejskiej centrali. Do czasu...

Niespełna tydzień przed meczem ze Sportingiem media obiegła informacja o wskazaniu  istotnych uchybień przez UEFA i nakazie ograniczenia liczby dostępnych miejsc na tym meczu do zaledwie 20 tysięcy. Zawrzało - pojawiły się pytania dlaczego tak późno, niektórzy kibice od razu wietrzyli nieczystą akcję mającą na celu utrącenie Lecha... Najwięcej uwag kierowano jednak pod adresem władz miasta, nadzorujących wykonanie przebudowy oraz projektanta. Pierwotnie przebudowa miała kosztować 500 mln zł, ale potem ten koszt wzrósł do 713 mln zł! Szacuje się, że naprawa wszystkich usterek wskazanych przez UEFA oznaczałaby wydanie dodatkowo 100 mln zł! Żeby było ciekawiej - wybudowany w zeszłym roku stadion w Hoffenheim, liczący 30 tysięcy miejsc, kosztował 60 mln euro, czyli nie więcej niż 250 mln zł...

Wydaje się, że upór europejskich władz futbolu w dążeniu do odpowiedniego standardu stadionu w Poznaniu ma swoje głębokie uzasadnienie. W końcu tam będą odbywać się w przyszłym roku mecze mistrzostw Europy i ryzyko ewentualnych komplikacji związanych z bezpieczeństwem musi być ograniczone do absolutnego minimum. Niestety, wiele osób w stolicy Wielkopolski tego nie rozumie. Działacze klubu i  rządzący miastem uznali, że "jakoś to będzie" i po pierwszych nalotach dadzą spokój. Kibice są podejrzliwi i wszelkie obostrzenia uważają za ingerencję w ich wolność czy nawet bliżej nieokreślony spisek wobec Lecha. Wprawdzie udało się "wynegocjować" na czwartek blisko 30 tysięcy miejsc, ale problem pozostał, zwłaszcza że specjalny raport z organizacji meczu i kwestii bezpieczeństwa złożył przedstawiciel UEFA.

Nasuwają się dwa wnioski. Pierwszy to taki, że gdyby nie bardzo dobra postawa mistrza Polski w rozgrywkach Ligi Europejskiej, prawdopodobnie udałoby się uniknąć kłopotów, a przynajmniej nie ujawniłyby się tak nagle i nie tak dotkliwe dla klubu oraz kibiców. Jednak na pewno doszłoby do kontroli w związku z Euro 2012. Już mecze fazy grupowej Ligi Europejskiej były wnikliwie monitorowane pod kątem bezpieczeństwa, zatem po pierwszych uwagach należało spodziewać się kolejnych. O tym jednak chyba nikt w Poznaniu nie pomyślał, a może po prostu rozumowano w sposób PR-owski: "mamy świetny, nowy stadion,  godny organizacji Euro, wspaniałych kibiców, więc żadnych zastrzeżeń nie powinno być". Owszem, stadion spełnia wszystkie warunki, ale... polskie, co podkreślił ostatnio prezydent miasta, Ryszard Grobelny. Według niego problem bierze się z tego, że wymogi UEFA są nieco inne od krajowych. To kuriozalna uwaga, bo w końcu na tym stadionie ma być rozgrywana najważniejsza impreza organizowana przez europejską federację. Więc po co miasto ubiegało się o organizację Euro, skoro teraz uważa, że jedynie polskie standardy są OK, a co tam z europejskimi?! 

Drugi wniosek to taki, że w Krakowie nie przepłacono za przebudowę stadionu, a przynajmniej nie tak bardzo. Co prawda koszt wzrósł, ale całość zamknie się i tak w granicach około 500 mln zł. Szkoda tylko, że oddanie trzeciej i czwartej trybuny cokolwiek się wydłuża... Ale to już temat na inne opowiadanie.


niedziela, 6 lutego 2011

Zmiana


Od 29 stycznia Polski Związek Koszykówki ma nowego prezesa. Został nim Grzegorz Bachański, który w poprzedniej kadencji był w koszykarskiej centrali członkiem zarządu. Stosunkiem głosów uczestniczących w zjeździe delegatów 122-99 pokonał dotychczasowego prezesa, czyli Romana Ludwiczuka.

Tyle krótka informacja, która obiegła media. Co to oznacza w praktyce? Na razie ciężko cokolwiek wyrokować, ale trzeba wierzyć w to, że nadejdą w polskiej koszykówce zmiany na lepsze. Bachański zapowiada zmianę stylu zarządzania związkiem, czyli - w domyśle - mniej jednowładztwa, które było dostrzegalne niemal na każdym kroku w działaniach poprzedniego prezesa. Najważniejszymi zadaniami nowych władz (jest już znany zarząd, jutro zostaną wybrani wiceprezesi) będzie organizacja mistrzostw Europy koszykarek w czerwcu oraz wybór selekcjonera męskiej reprezentacji. Prezes zapowiada, że nowy coach kadry będzie znany w ciągu najbliższego miesiąca i ma być to wybór na kilka lat.

Słowa nic nie kosztują, ale jest nadzieja na to, że coś się w końcu zmieni w wizerunku dyscypliny. Już sam fakt, że na czele polskiej koszykówki nie będzie już osoby, która była także mocno uwikłana w politykę, jest dużym plusem. A gdy jeszcze przypomni się "wyczyny" Ludwiczuka, o których tutaj wcześniej pisałem, optymizm jest jeszcze większy. Chociaż pewnie gdyby nie tzw. afera wałbrzyska, to wówczas prawdopodobnie nie byłoby zmiany na fotelu prezesa. Różnica głosów nie była zbyt duża, a można przypuszczać, że niejeden z delegatów zagłosował niejako "przeciwko" Ludwiczukowi pod wpływem tego, co stało się dwa miesiące temu. Może to źle oceniam, ale taka swoista mobilizacja świadczyłaby niezbyt dobrze o wielu ludziach związanych z koszykówką, bo gdzie byli wcześniej? Chociaż - jak to się mawia - lepiej późno (zreflektować się) niż wcale. Bardziej niepokojące jest jednak rozumienie demokracji w wykonaniu niektórych zwolenników byłego prezesa PZKosz. Ludwiczuk zasłużył się dla basketu w województwie podkarpackim i dlatego każdy delegat wywodzący się stamtąd miał niejako odgórnie głosować na dotychczasowego prezesa... Zasłużył się głównie tym, że kilka razy był w tym regionie, w tym bodajże dwa razy w Przemyślu. Poza tym z Przemyśla wywodził się jeden z członków zarządu, więc nic dziwnego w tych częstych wizytach nie było... Ciekawe tylko, co tak ważnego uczynił dla województwa podkarpackiego pan Ludwiczuk, że głosowanie na niego było "jedynie słuszne". Pewnie to, że wstawił się w 2009 roku za pozostawieniem Znicza Jarosław w męskiej ekstraklasie, po wcześniejszej, wręcz absurdalnej decyzji Polskiej Ligi Koszykówki o wyrzuceniu jej z powodu niespełnienia nieprecyzyjnie określonych kryteriów licencyjnych? Cóż, to zawsze jakiś argument. Tylko czy wystarczający, aby na kolejne 4 lata powierzać decydowanie o losach polskiego basketu człowiekowi, który dużo więcej zepsuł niż stworzył, a polityka to dla niego pole dla załatwiania prywatnych interesów? Z kim się przystajesz, takim się stajesz... 

Po tym, co działo się w PZKosz w ostatnich latach, powinna nastąpić zmiana - zarówno wśród ludzi zarządzających tą organizacją, jak i przede wszystkim w stylu działania, dbania o wizerunek dyscypliny,  jej popularyzacji, przyciągania sponsorów. Trzeba zatem mieć nadzieję, że takie zmiany nadejdą, z korzyścią dla wszystkich. No może oprócz garstki odsuniętych od konfitur działaczy, ale raczej nikt za nimi płakać nie będzie.