sobota, 29 stycznia 2011

Dzielnica jedyna w swoim rodzaju


O jakiej dzielnicy będzie mowa? Oczywiście o Nowej Hucie! Z kilku powodów. Choćby dlatego, że od dwóch lat jestem jej mieszkańcem, chociaż w szerszym znaczeniu, tzn. nawiązując do podziału na dzielnice obowiązującego do 1991 roku - "moje" osiedle nie należy bowiem do tzw. starej Nowej Huty, czyli obecnej Dzielnicy XVIII. Szczególny charakter Nowej Huty stał się już przedmiotem wielu książek, opracowań, filmów, itp. Moda na tą dzielnicę nastała w ostatnich latach, nie tylko z powodu nagłośnionych obchodów 60-lecia jej powstania, które miały miejsce w 2009 roku.

Nowa Huta miała być odrębnym miastem - wzorcowym, bo w pełni robotniczym, zdecydowanie kontrastującym z inteligenckim i "reakcyjnym" Krakowem. Zresztą do dzisiaj wielu starszych mieszkańców na pytanie w jakim mieście/miejscowości mieszkają, odpowiadają bez chwili wahania - "w Nowej Hucie". Trudno dziwić się ich sentymentowi, bo w końcu na tym skrawku ziemi dojrzewali, zdobywali wykształcenie, pracowali. Ich rodziny uzyskały awans społeczny, migrując ze wsi do miasta. Oprócz kolejnych - będących wówczas swoistymi cackami architektonicznymi osiedli (wiele bloków zawierało elementy zaczerpnięte z renesansu czy baroku), powstały nowoczesne ulice, wiele terenów zielonych, linie tramwajowe, szkoły, przedszkola, boiska, sklepy, punkty usługowe, itp. Pod tym względem to "nowe miasto" było lepiej rozwinięte od starego Krakowa, który musiał otrząsnąć się po wojnie, a - co chyba ważniejsze - władza ludowa była bardzo zainteresowana rozwojem nowo powstałego, "robotniczego" tworu. Projekt opracowany przez wybitnych architektów nie został w całości zrealizowany. Zabrakło na przykład ratusza, który miał być "zamknięciem" monumentalnego Placu Centralnego od jego południowej strony. Sam układ przestrzenny ulic i osiedli, oparty na anglosaskiej "jednostce sąsiedzkiej" musiał jednak budzić wrażenie - zwłaszcza odnosząc to do osiedli budowanych  obecnie, głównie z myślą o zyskach deweloperów, dla których pojęcie ładu przestrzennego raczej nie istnieje...

Twórcy Nowej Huty byli przekonani, że będzie to idealne socjalistyczne miasto. Ich założenia jednak z czasem zweryfikowała rzeczywistość. Stopniowo zaczęło dochodzić do coraz większego oporu "ludu pracującego" wobec władz, zwłaszcza w kwestii braku w dzielnicy kościoła. Poza tym brak więzi społecznej i tradycji powodował liczne sąsiedzkie konflikty, alkoholizm, przestępczość. Mieszkańcy "starego" Krakowa zaczęli postrzegać nową dzielnicę jako siedlisko wszelkiego zła, a jako skutek działalności ówczesnej Huty im. Lenina uznawać duże zanieczyszczenie powietrza. Powstało więc wiele stereotypów na temat Nowej Huty i jej mieszkańców. Po przemianach ustrojowych i przejściu do gospodarki wolnorynkowej, istotnym problemem stało się wysokie bezrobocie, które było przyczyną wzrastającej przestępczości i chuligaństwa. Jednak ostatnia dekada to znacząca poprawa sytuacji pod tym względem, do czego przyczyniły się m. in. liczne wyjazdy młodych ludzi do Anglii i Irlandii. Tym samym "pierwotna" Nowa Huta znacznie się postarzała pod względem wiekowym, co na pewno nie napawa optymizmem. W wielu częściach Krakowa (np. wielkich osiedlach na Podgórzu) poziom przestępczości i innych patologicznych zjawisk jest obecnie wyższy niż w Nowej Hucie, ale ciężko pozbyć się przyszytej dawniej łatki. Szkoda, bo zmiana stereotypowego spojrzenia pomogłaby w jej rozwoju. Nowa Huta ma duży potencjał, poza tym odwiedza ją coraz więcej turystów. Sama architektura jest specyficzna, a do tego dochodzą zabytkowe (liczące nawet kilkaset lat) dworki i kościoły, kopiec Wandy, zalew. Historia dzielnicy jest świetnie udokumentowana, choćby poprzez liczne prywatne zbiory zdjęć, dokumentów i innych "dowodów istnienia",  które trafiają m. in. do nowohuckiego oddziału miejskiego muzeum. Warto też zauważyć, że dzielnica jakby na nowo odkryła swoją tożsamość, również w myśl zasady, że nie podcina się gałęzi, na której się siedzi. Nawet najbardziej zagorzałym przeciwnikom poprzedniego ustroju ciężko byłoby żyć w przekonaniu, że wszystko, co osiągnęli w swoim życiu (wykształcenie, praca, mieszkanie, itp.) zawdzięczają fanaberii reżimu, który postanowił stworzyć tą swoistą dzielnicę-miasto. Poza tym mają oni świadomość, że uczestniczyli w tworzeniu się historii. Natomiast młodsze pokolenie stara się dbać o ten specyficzny charakter dzielnicy, jej kulturę i oryginalny charakter.

Mój pierwszy kontakt z Nową Hutą? Przyjeżdżając na studia, słyszałem, że lepiej się tam nie wybierać, bo można być pozbawionym portfela, a może i nawet ponieść uszczerbek na zdrowiu. Dopiero gdzieś w połowie studiów zdecydowałem się na podróż tramwajem na Plac Centralny. Przeszedłem się po nim i wróciłem "w swoje rejony". Moją uwagę zwróciła ta charakterystyczna architektura, ale uważałem ją za siermiężny wytwór bardzo nieciekawego, stalinowskiego okresu naszych dziejów. Z równą niechęcią podchodziłem do całej dzielnicy i jej historii. Dzisiaj już wiem, że uległem uproszczeniom, rozpowszechnianym głównie przez osoby, które w Nowej Hucie nigdy nie mieszkały, a ich obecność tam - jeśli w ogóle - można policzyć na palcach jednej ręki. Co prawda nie stałem się jakimś zagorzałym fanem Nowej Huty, ale uważam ją za niezwykłe zjawisko. Twór, który powstał niejako w kontrze do "reakcyjnego" Krakowa, potrafi sam o siebie zadbać i wykorzystać swoją oryginalność. Jakiś czas po tej pierwszej wizycie były kolejne, chociaż bardziej dopiero po studiach. Poza tym przez prawie dwa lata pracowałem w okolicach nowohuckiego zalewu. Zatem oswojenie się z tą okolicą było niejako koniecznością. Tam naprawdę jest normalnie, chociaż nieco inaczej niż choćby w centrum Krakowa. Chyba nic nie zastąpi mi Rynku i jego okolic, ale nie można tak traktować rzeczywistości, że coś jest świetne, a coś innego zupełnie beznadziejne.

Dlatego z chęcią przemieszczam się po Nowej Hucie - nie tylko tej "nowszej", w której mieszkam i czuję się bardzo dobrze. Cieszę się, że tym samym bliżej poznaję coś, co początkowo zdawało mi się mało atrakcyjne, ale pod wpływem tego "obcowania" moja ocena się zmieniła.




piątek, 7 stycznia 2011

Co było i co będzie...


Jutro koszykarki Wisły wracają na parkiety. W ćwierćfinale Pucharu Polski zmierzą się w Krakowie z Liderem Pruszków, a już w sobotę również w hali przy Reymonta rozegrają mecz ligowy z Odrą Brzeg. W porównaniu do składu grającego w ostatnich tygodniach 2010 roku, powraca po kontuzji Gunta Basko, natomiast zadebiutuje Nicole Powell, która ma stanowić o sile ofensywnej zespołu (średnia 16,0 pkt w poprzednim sezonie Euroligi w barwach Fenerbahce Stambuł mówi sama za siebie). Zabraknie za to Janell Burse. Amerykanka spisywała się w grudniu słabo. Władze klubu dociekały przyczyn tej niedyspozycji, zarządzając nawet dodatkowe badania lekarskie. Wszystko wyjaśniło się jednak po świątecznym wyjeździe zawodniczki do USA - okazało się, że Janell jest w początkowym okresie ciąży! Zarząd TS Wisła poinformował w niedzielę o rozwiązaniu kontraktu i pilnie zabrał się za poszukiwanie następczyni. Priorytetem była zawodniczka z europejskim paszportem i taką dosłownie w ostatnich godzinach udało się zakontraktować. W barwach Wisły będzie występować świetna Białorusinka, Jelena Lewczenko (powszechnie określana w mediach jako Leuczanka, ale oryginalna pisownia nazwiska przeczy tej wersji), grająca dotąd w AZS Gorzów. Ten klub dopadły problemy finansowe i nie był w stanie płacić jednej z najlepszych europejskich środkowych wysokiego kontraktu. Taka sytuacja sprawi, że zarówno w Eurolidze, jak i PLKK wiślaczki mogą grać w tym samym składzie (jak pisałem poprzednio - w przypadku obecności Burse było to niemożliwe, gdyż w kadrze byłyby trzy zawodniczki spoza Europy, zaś w Eurolidze mogą grać jedynie dwie).

Tak wygląda na chwilę obecną sytuacja w teamie koszykarek Wisły. A jak można ocenić postawę poszczególnych zawodniczek w dotychczasowych meczach PLKK i Euroligi?

Zacząć należy od tego, że - o czym wspominałem w zeszłym tygodniu - inaczej niż w poprzednim sezonie jest skonstruowany skład zespołu Jose Ignacio Hernandeza. Miejsce efektownych, nieraz nieobliczalnych Fernandez, Cohen czy Castro zajęły zawodniczki bardziej przewidywalne, znane ze swojej ambitnej postawy w obronie. Niewątpliwie w zeszłym sezonie ten element był piętą Achillesową wiślaczek. Taka konstrukcja składu przełożyła się jednak na mniejszą ilość zdobywanych punktów i nieraz tą niemoc w ataku widać jak na dłoni.

O ile w poprzednim sezonie praktycznie każda z zawodniczek z pierwszej piątki była w stanie wziąć na siebie w krytycznym momencie ciężar zdobywania punktów, to w obecnych rozgrywkach (zwłaszcza w Eurolidze) można w tej mierze liczyć w zasadzie jedynie na Ewelinę Kobryn i Erin Phillips. Wychowanka Wisły w kolejnym sezonie udowadnia, że jest najlepszą środkową w Polsce i na tej pozycji można zaliczyć ją do europejskiej czołówki. Średnie 15,0 pkt i 6,4 zbiórki w Eurolidze, dobitnie o tym świadczą. Australijka jest za to niesamowicie waleczna, nie ma dla niej straconych piłek, dużo widzi na parkiecie, a w trudnych chwilach nie boi się  brać odpowiedzialności za zdobywanie punktów. Czasem jednak to jej - oraz koleżanek - zaufanie do własnych umiejętności nie wychodzi na dobre, czego przykładem była ostatnia akcja w feralnym meczu przeciwko Taranto. Jednak bezsprzecznie Erin jest dla Wisły bezcenna. 

Na pewno natomiast nie tak mocnym punktem drużyny jak w poprzednim sezonie była przywoływana wyżej Burse. Od początku rozgrywek było widać jej brak zdecydowania, większe trudności w zdobywaniu punktów. Być może było to spowodowane urazem, jakiego nabawiła się jeszcze pod koniec września. Poza tym rywalki po jej wcześniejszych osiągnięciach zwracały na nią większą uwagę. Istotna była też zmiana na pozycji pierwszej rozgrywającej. Wiadomo, że od playmakera wymaga się m. in. umiejętnego dogrywania piłek do podkoszowych - ten element w obecnym sezonie na pewno nie wychodzi tak dobrze jak w poprzednim. Swoje mogło też zrobić swoiste osamotnienie Janell, brak takiej nici porozumienia z resztą zespołu, nie tylko na parkiecie. W grudniu było już widać wyraźną obniżkę formy, zagubienie, zwłaszcza w ataku. W jednym z wywiadów prezes Ludwik Miętta-Mikołajewicz nieśmiało zastanawiał się nawet nad możliwością rozwiązania kontraktu z Amerykanką. Realizację tych hipotez wyprzedziła sama zawodniczka. Lewczenko prezentuje co najmniej ten sam poziom co Burse. Zatem siła pod koszem na pewno nie osłabnie, a zapewne będzie nawet jeszcze lepiej (zwłaszcza wobec wyraźnie gorszej ostatnio dyspozycji Janell). Oby tylko Białorusinkę omijały urazy, trapiące ją nieco w ostatnich tygodniach w Gorzowie.

Zmienniczka Kobryn i Burse, pozyskana z Lotosu Gdynia, Magdalena Leciejewska na początku sezonu miała problemy z kolanem - nie pierwszy raz w swojej karierze. Potem jej gra ogólnie zadowalała, chociaż dużo więcej wnosiła do gry w PLKK (średnio 11,4 pkt na mecz) niż w Eurolidze. Waleczna, dobrze trafiająca z półdystansu, jednak zdarzało się jej stanowczo zbyt wiele pudeł spod samego kosza. Na pewno będzie jeszcze bardzo pożyteczna w tym sezonie.

Problemy są na pozycjach nr 1 i 3. O ile na tej pierwszej są dwie w miarę równorzędne zawodniczki, to ich poziom nie jest zbyt zachwycający, zwłaszcza jak na wymagania Euroligi. Co z tego, że Andja Jelavić była w zeszłym sezonie najlepszą podającą tych rozgrywek, skoro gra zespołu Gospić Croatia była jedną wielką prowizorką? Chorwatka jest - owszem - ambitna, szybka, walczy w obronie, biega do kontrataków, ale to za mało. Wprawdzie jest najlepiej podającą zespołu w Eurolidze (4,0 asysty na mecz), ale notuje koszmarne straty, gubi się w końcówkach meczów (np. z Gorzowem czy Taranto). Kompletnie nie umie dobrze, przytomnie rozegrać akcji, przewidzieć wydarzeń na boisku, niedokładnie, wręcz chaotycznie podaje, kiepsko współpracuje z wysokimi zawodniczkami. Te elementy to dla rozgrywającej podstawa. Do tego jej skuteczność z dystansu i z linii rzutów wolnych wręcz zatrważa. Paulina Pawlak również nie zachwyca i jest pod względem stylu podobną zawodniczką, ale jej gra aż tak nie razi, do tego dysponuje lepszym rzutem za 3 pkt, a jej znakiem firmowym jest waleczność - potrafi przykleić się do prowadzącej akcję rywalki niczym pittbull i wydrzeć jej piłkę. Wielu kibiców tęskni za finezyjną, choć nieraz niezbyt rozsądną Liron Cohen, czy za prawdziwym mózgiem zespołu, jakim przez 5 lat była Jelena Skerović. To na pewno wyższa europejska półka. Cóż, w tym sezonie tak dobrze nie jest...

Sprawa na pozycji niskiej skrzydłowej od początku sezonu była skomplikowana. Mogą tam grać Gunta Basko, Katarzyna Krężel i Dorota Gburczyk-Sikora. Te dwie pierwsze są w stanie występować także na pozycji nr 2, wspierając Erin Phillips. Sprawę znacznie skomplikowała kontuzja Łotyszki i jej dwumiesięczna przerwa w grze. Do tego momentu nie zachwycała, ale dała się poznać jako zawodniczka solidna, dobra w grze obronnej, niezła w rzutach za 3 pkt. Jej wadą była jednak niestabilność formy. Krężel początkowo wykorzystywała szansę gry w większym wymiarze czasowym, jednak później straciła pewność siebie i już wnosiła znacznie mniej do gry zespołu. Dobrze więc, że najlepszy od wielu lat sezon notuje kapitan Wisły. Dorota po wyjściu za mąż wyraźnie nabrała nowych sił. To już nie ta sama zawodniczka, której po wyjściu na parkiet trzęsły się ręce i nie wiedziała, co zrobić z piłką. Walczy na deskach, nieźle broni, no i dokłada więcej punktów niż w poprzednich latach. Sytuacja na pozycji niskiej skrzydłowej wyraźnie zmieni się po przyjściu Powell i wyleczeniu się Basko. To Amerykanka będzie podstawową opcją, zaś Gunta zapewne będzie zmieniać ją i Phillips. W PLKK pewnie trochę pograją również Krężel i Gburczyk-Sikora, ale już nie w takim wymiarze jak dotąd.

Maja Vucurović, Katarzyna Gawor i Agnieszka Śnieżek stanowiły głęboką rezerwę i na parkiet wchodziły jedynie, gdy było już "pozamiatane". Martwi brak postępów tej pierwszej - a może brak otrzymywanych szans. Wydaje się, że powinna zostać wypożyczona do innego klubu, gdzie mogłaby więcej pograć, a przede wszystkim nabrać pewności siebie. Na pewno młodziutka Serbka ma duży talent, ale w jej przypadku może nie znaleźć to przełożenia na dalszą karierę. Obym był złym prorokiem.

Jak wspomniałem na wstępie - plusem ekipy Wisły w tym sezonie jest gra obronna, której konsekwencją jest znacznie mniejsza ilość traconych punktów (w Eurolidze - średnio 59,8 pkt na mecz, w poprzednim sezonie - 73,4), jednak też drużyna mniej ich zdobywa (Euroliga - średnio 65,1, czyli o prawie 14 pkt mniej). Wynika to właśnie z innej konstrukcji teamu, braku "strzelb" - chociaż te proporcje może zmienić pojawienie się Powell. Sztab trenerski podchodzi też z większą powagą do meczów ligowych, dobrze rozpracowując poszczególne zespoły. Ważne jest, że w trakcie meczu Hernandez umie skorygować grę zespołu, zmobilizować, choćby po nieudanej pierwszej połowie. O ile do przerwy Wisła nieraz traci około 40 pkt, to w trzeciej i czwartej kwarcie rywalki gubią się wobec świetnej defensywy i niekiedy ledwo przekraczają granicę 60 pkt w całym meczu. Minusem jest na pewno - o czym wspominałem - słabsze niż w poprzednim sezonie konstruowanie akcji. Poza tym piętą Achillesową są niewątpliwie rzuty wolne. W Eurolidze skuteczność w tym elemencie wyniosła 65%, a w PLKK było jeszcze gorzej. 63% to najniższy odsetek spośród wszystkich trzynastu ekip! Nie pomogły  zbyt wiele specjalne treningi rzutowe. Najgorszą skuteczność z linii rzutów wolnych miały Burse i Jelavić. Można stwierdzić, że "dzięki" fatalnie egzekwowanym osobistym wiślaczki przegrały u siebie z AZS Gorzów, a w wielu meczach dostarczały niepewności w końcówce. Ten element będzie szalenie ważny również w kolejnych meczach, gdzie często wynik może być bliski remisu.


Podsumowując - w tym sezonie emocji już nie brakowało, a na pewno będzie ich jeszcze więcej, bo przecież walka zarówno w polskiej ekstraklasie, jak i Eurolidze wchodzi w decydującą fazę.