Koszykówka


Wrocławska legenda

Tym razem będzie o innym nowym pośle, byłym wybitnym sportowcu - Macieju Zielińskim. Jego koszykarska kariera, jak również działalność po jej zakończeniu, dowodzą, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Mierzący 198 cm rzucający obrońca lub niski skrzydłowy prawie całą karierę spędził w Śląsku Wrocław, z 3-letnią przerwą na studia w USA. Kolekcjonował tytuły mistrzów Polski (ma ich na koncie aż osiem), zaliczał świetne występy w Pucharze Europy, a potem Eurolidze, będąc jednym z prawdziwych liderów swojej drużyny. Był uznawany MVP sezonu w polskiej ekstraklasie oraz finałach play off. Również w reprezentacji Zieliński odgrywał znaczącą rolę, choćby na pamiętnych mistrzostwach Europy w 1997 roku. Styl gry przysporzył mu mnóstwo zwolenników, nie tylko we Wrocławiu. Szybki, skoczny, silny fizycznie, świetny zarówno w ataku, jak i obronie, gdzie notował wiele przechwytów, popisujący się bardzo widowiskowymi slum dunkami. Dodatkowy atut stanowił fakt, że popularny "Zielony" był leworęczny, przez co bardzo ciężko było go upilnować. Charakterystyczne rzuty z półdystansu o tablicę po wcześniejszym zwodzie wyprowadziły w pole niejednego przeciwnika.

W 2006 roku, w wieku 35 lat, Zieliński uznał, że czas pożegnać się z parkietem. Na początku kolejnego sezonu klub urządził mu pożegnanie. Przed meczem Śląska w hali Orbita wywieszono koszulkę z numerem 9, który został zastrzeżony - odtąd żaden zawodnik wrocławskiego klubu nie może grać z tym numerem. Dotąd takie uroczystości były znane tylko z NBA, zatem uhonorowanie w ten sposób "Zielonego" jeszcze bardziej podkreśla skalę jego zaslug dla klubu i polskiego basketu w ogóle.

Były już koszykarz został miejskim radnym, aktywnie działając na rzecz rozwoju sportu we Wrocławiu, m. in. przy okazji męskiego Eurobasketu w 2009 roku i spraw związanych z organizacją Euro2012. Objął także funkcję prezesa koszykarskiego Śląska Wrocław - jednak nie tego ekstraklasowego, który po wykupieniu dzikiej karty gra obecnie w ekstraklasie, ale faktycznego spadkobiercy wielkich tradycji, występującego obecnie w drugiej lidze.

Czas pokaże, czy Maciej Zieliński sprawdzi się w roli posła (będzie reprezentować PO). W każdym bądź razie, jego dotychczasowa działalność jako radnego, a także zasłużona popularność zdobyta dzięki wspaniałym występom na koszykarskich parkietach, wierności jednemu klubowi i osobowości, nakazują przypuszczać, że posiada ku temu znacznie większe szanse niż "człowiek, który zatrzymał Anglię".




Zawiedzione nadzieje
W rozgrywanych w Polsce mistrzostwach Europy koszykarek nasza reprezentacja zajęła dopiero 11 miejsce. Nie da się więc ukryć, że ten wynik spotkał się z dużym rozczarowaniem kibiców i ekspertów, wobec czego według wszelkich znaków na niebie i ziemi selekcjonerem nie będzie już Dariusz Maciejewski. Należy postawić pytanie - czy moglo być lepiej?

Przed Eurobasketem wiele osób wspominało mistrzostwa z 1999 roku - wówczas Polki dowodzone przez Tomasza Herkta osiągnęły bezprecedensowy sukces - zdobyły złoty medal, zapewniając sobie tym samym kwalifikacje olimpijskie. Tamta ekipa posiadała kilka indywidualności - choćby Małgorzatę Dydek, Elżbietę Trześniewską, Krystynę Szymańską - Larę czy Sylwię Wlaźlak, poza tym cechowało ją zgranie. W drużynie występującej w tym roku jedynie Ewelina Kobryn reprezentuje poziom zbliżony do wymienionych zawodniczek. Sytuacja byłaby na pewno lepsza, gdyby nie ciąża naszej najlepszej i najbardziej znanej obecnie zawodniczki, czyli Agnieszki Bibrzyckiej oraz kontuzje Magdy Leciejewskiej, Darii Mieloszyńskiej, Agnieszki Majewskiej, Marty Jujki czy Izabeli Piekarskiej. Poza tym selekcjoner głównie z sobie wiadomych powodów nie zdecydował się powołać Moniki Krawiec - chyba najlepszej obecnie polskiej zawodniczki na pozycji rzucającego obrońcy. Te braki były trudne do nadrobienia, co pokazał turniej.

Ogólnie Kobryn stanęła na wysokości zadania, zwłaszcza uwzględniając jej zmęczenie fizyczne i psychiczne - kilkanaście dni przed Eurobasketem nieoczekiwanie kontrakt z nią rozwiązało kierownictwo New York Liberty, w związku z czym Ewce nie udało się zadebiutować w WNBA (tuż po zakończeniu ME sprawdziło sie przysłowie "co się odwlecze to nie uciecze" i krakowianka trafiła do ekipy mistrzyń ligi, Seattle Storm). Na miarę swoich możliwości zagrały także powracające do reprezentacji po dłuższej nieobecności młode mamy z dużym już koszykarskim doświadczeniem, czyli Agnieszka Szott i Elżbieta Mowlik. Rozegranie nie zawiodło in minus, chociaż właśnie nie oczekiwano fajerwerków - wiadomo od dawna, że Paulina Pawlak i Katarzyna Dźwigalska nie grzeszą kreatywnością w grze. Największa wyrwa była na pozycji nr 4, gdzie zarówno Justyna Żurowska, jak i Agnieszka Kaczmarczyk, kompletnie zawiodły. Ta pierwsza, typowana na jedną z liderek kadry, zupełnie nie udźwignęła ciążącej na niej odpowiedzialności, wręcz rażąc błędami i nieprzemyślanymi akcjami. Po takiej postawie na ME będzie jej bardzo ciężko znaleźć w miarę niezły klub zagraniczny - ogłosiła bowiem tuż po zakończeniu sezonu, że odchodzi z Gorzowa i nie przyjmie ofert innych teamów z PLKK. Niewiele wnosiły do gry rezerwowe, co stanowiło duży problem o tyle, że w koncepcji Maciejewskiego każda zawodniczka jest ważna i ma dostać swój czas na pomoc drużynie. Problem jednak w tym, że zmiany dokonywane bardzo często i w dużych ilościach sprawiały, że zawodniczki nie czuły sie zbyt pewnie, co same podkreślały w pomeczowych rozmowach. Tak szeroka rotacja sprawdzała się na ogół w Gorzowie. W kadrze były cztery zawodniczki grające w ostatnim sezonie w ekipie prowadzonej także przez Maciejewskiego, poza tym trzy inne także reprezentowały kiedyś barwy gorzowskiego klubu. Reprezentacji nie udało się jednak wypracować własnego stylu - za dużo było w tym wszystkim niefrasobliwości, bezproduktywnego biegania, wiele do życzenia pozostawiała także skuteczność.

Na inaugurację Polki bezapelacyjnie przegrały z późniejszą rewelacją (ale tylko do fazy pucharowej) - Czarnogórą, w barwach której prym wiodły byłe wiślaczki: Skerović, Perovanović oraz naturalizowana De Forge. Następnego dnia zagrały dużo lepiej (zwłaszcza w drugiej połowie), wygrywając pewnie z Niemkami. Pomimo dobrych fragmentów, nie dały rady prowadzonej przez Jose Ignacio Hernandeza ekipie Hiszpanii, która nota bene okazała się największym rozczarowaniem Eurobasketu, nie wchodząc nawet do ćwierćfinału. Druga faza to już same porażki - najpierw w meczu o wszystko (podtrzymanie szansy na awans do ćwierćfinału) z Łotwą, potem w spotkaniu o nadzieję (podtrzymanie szansy znacznie bardziej teoretycznej) z Chorwacją, a na koniec w starciu o honor z broniącymi w Polsce tytułu Francuzkami. Po raz pierwszy w mistrzostwach Europy polskie koszykarki wygrały tylko jeden mecz - jest to więc najgorszy wynik w historii.

Można gdybać - z Bibą w składzie oraz chociaż dwiema lub trzema spośród innych nieobecnych, Polki miałyby duże szanse nie tylko zagrać w pierwszej ósemce, ale nawet zająć co najmniej piąte miejce, dające szansę wyjazdu na olimpiadę. Tyle tylko, że problem nie leżał w składzie, ale w sposobie prowadzenia kadry. Maciejewski wyznaje swoją filozofię koszykówki, którą na ogół skutecznie wpajał podopiecznym w Gorzowie, ewentualnie także w reprezentacjach uniwersjadowych, ale nie wszędzie można zastosować ją równie udanie. Trudno powiedzieć, czy Bibrzycka znalazłaby nić porozumienia z resztą zespołu i jak funkcjonowałaby w strategii selekcjonera - tym bardziej, że partnerki nie umiały wykorzystać atutów Kobryn. Przy lepszym pomyśle na grę, nawet w tym składzie pierwsza ósemka nie była wcale aż tak odległa. Pokazały to skazywane na pożarcie (odpadnięcie już po trzech meczach) Chorwatki, wygrywające najważniejsze dla siebie mecze: z Grecją, Polską, Hiszpanią, a potem o miejsca 5-8 z Łotwą i Czarnogórą. Zajmując piąte miejsce, zachowały szansę wyjazdu na olimpiadę.

Po zakończeniu przez Polki występów w ME zebrało się sporo krytycznych opinii osób związanych z koszykówką, w tym tak wybitnej osobowości jak Ludwik Miętta-Mikołajewicz. Nie sposób w wielu kwestiach odmówić panu Ludwikowi racji, m. in. jeśli chodzi o Jacka Winnickiego. Nie dowiemy się już nigdy, czy były trener gdyńskiego Lotosu lepiej poprowadziłby reprezentację, ale na pewno jako selekcjoner nie narzuciłby - niemal wprost dostrzegalnych - podziałów zawodniczek na "swoje" i "inne". Te negatywne oceny pracy Maciejewskiego spotkały się z krytyką z Gorzowa, która jednak w wielu miejscach aż za bardzo przesiąka lokalnym patriotyzmem. Dwa lata temu te same osoby nie zostawiały suchej nitki na poprzednim selekcjonerze, ale on prowadził klub z Polkowic...



Kto będzie nowym selekcjonerem kadry koszykarek? Oby był to fachowiec z zagranicy, który swoim poziomem zagwarantuje poprawę pozycji reprezentacji w najbliższych latach i niejako z definicji nie będzie dawał żadnych powodów do podejrzeń o faworyzowanie jakichś zawodniczek...


Niedźwiadki w pierwszej lidze


Tytułowa informacja, dotycząca koszykarzy Polonii Przemyśl, nie jest jeszcze na 100% potwierdzona, jednak władze klubu mają wstępne i dość istotne zapewnienie prezesa PZKosz, zatem otrzymanie miejsca na zapleczu ekstraklasy jest bardzo prawdopodobne - można powiedzieć, że ta decyzja czeka już tylko na uprawomocnienie. W pierwszej lidze zwalniają się dwa miejsca, dlatego też koszykarska centrala wysłała zapytania do klubów zainteresowanych grą na tym szczeblu rozgrywek. Warunki to m. in. przedstawione gwarancje budżetowe na minimum 400 tys. zł za sezon i odpowiednie zaplecze (hala spełniająca określone wymogi). Władze przemyskiej Polonii znalazły firmę zainteresowaną sponsorowaniem drużyny koszykarzy w przypadku ich gry w pierwszej lidze, ale póki co utrzymują jego nazwę w tajemnicy. Swoje wsparcie zadeklarował też prezydent miasta.

To wszystko sprawia, że przed ekipą popularnych Przemyskich Niedźwiadków rysuje się ciekawa perspektywa. Oczywiście, o ekstraklasie póki co nikt głośno nie marzy, ale w porównaniu do sytuacji sprzed dwóch lat, czy nawet roku, postęp jest cokolwiek znaczący. W sezonie 2009/10 Polonia miała drużynę koszykarzy w trzeciej lidze, grającą na zasadach kompletnie amatorskich. Po przegranym turnieju o awans do drugiej ligi, działacze wykupili tzw. dziką kartę. Celem było jednak utrzymanie się na tym szczeblu rozgrywek.

Tymczasem, po przyjściu nowych zawodników (m. in. wychowanków grających wcześniej w MOSiR Krosno), po pierwszej części sezonu zasadniczego Polonia była w górnej połowie tabeli. Kolejne uzupełnienia składu i korzystny terminarz sprawiły, że Niedźwiadki przed fazą play off zajęły trzecie miejsce. Wydawało sie jednak, że w serii do trzech zwycięstw więcej przemawia za Zniczem Jarosław. A jednak to Polonia wygrała tą rywalizację 3:1 i awansowała do ścisłego finału grupy C. Tam w dwóch pierwszych meczach bardzo wysoko przegrała z MOSiR-em Krosno. Kiedy wydawało się, że walka o awans skończy się po trzech meczach, Niedźwiadki potrafiły doprowadzić do piątego meczu! W nim jednak musiały uznać wyższość zdecydowanego faworyta rozgrywek. To nie był wcale koniec walki o awans. Polonia otrzymała organizację turnieju barażowego, pomiędzy trzema wicemistrzami grup drugiej ligi. Jednak w połowie maja Siden Toruń i Open Pleszew okazały się zbyt mocne.

W oczekiwaniu na otrzymanie dzikiej karty, rozpoczęły sie przymiarki personalne. Już wiadomo, że trenerem będzie Maciej Milan, który prowadził w mijającym sezonie Znicz Jarosław, a wcześniej był asystentem trenera, gdy ten klub grał w ekstraklasie. Jest to dla niego powrót do rodzinnego miasta - kilka lat temu szkolił w Polonii grupy młodzieżowe. Dotychczasowy trener, Krzysztof Młot, będzie pomagać Milanowi w prowadzeniu drużyny. Ciekawe więc, jak z wyzwaniem, jakim będzie gra w pierwszej lidze, poradzi sobie dwójka młodych, trzydziestokilkuletnich szkoleniowców. W Polonii ma zostać podstawowa piątka z poprzedniego sezonu, wsparta trzema zawodnikami rozsypującego się Znicza, w tym mającym za sobą trzy sezony w ekstraklasie podkoszowym Arturem Mikołajką. Grę poprowadzić ma również grający na najwyższym szczeblu rozgrywek (w Stali Stalowa Wola) Paweł Pydych. Ponadto klub zamierza ściągnąć jeszcze jednego, może dwóch zawodników. Czas pokaże, na co stać ten zespół w pierwszej lidze.

Podsumowując - wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że po okresie zastoju i marazmu, pierwszy raz od 2002 roku koszykarze przemyskiej Polonii wystąpią na zapleczu ekstraklasy. I choć jest jeszcze bardzo daleko od tego, co działo się w latach 90-tych, gdy przez 6 sezonów Niedźwiadki występowały na najwyższym szczeblu, gdzie dwukrotnie sięgały po medale, a także występowały w europejskich pucharach, to, co obecnie dzieje się wokół przemyskiej koszykówki, może tylko cieszyć. Owszem, dzikie karty to kontrowersyjna forma promocji, ale skoro dopuszczalna regulaminem, to czemu z niej nie skorzystać? Oby wyniki sprawiły, że za kilka miesięcy nikt nie będzie wypominać awansu niejako kuchennymi drzwiami.


PS. Dla mnie obecny sezon przywołał wspomnienia. Pierwszy raz po sześciu latach byłem na meczu Niedźwiadków - najpierw dwa razy w Krakowie (wygrane z Cracovią i po dwóch dogrywkach z Wisłą), potem w marcu w Przemyślu. Przy okazji mogłem stwierdzić, że hala po remoncie jest o wiele bardziej funkcjonalna niż dawniej. To jeszcze jeden plus.




Odeszła Wielka koszykarka


Wiadomość o śmierci Małgorzaty Dydek poruszyła w ciagu ostatnich kilkunastu godzin  wiele osób, nie tylko tych z koszykarskiego środowiska. Odeszła jedna z najwybitniejszych, jesli nie najwybitniejsza zawodniczka w historii polskiej koszykówki. Absolutny fenomen, rozpoznawalna na całym świecie - i to nie tylko z uwagi na swój niebotyczny wzrost (214 cm, chociaż amerykańskie źródła podawały nawet 4 cm więcej). Przede wszystkim była świetną koszykarką, która odniosła wiele sukcesów.

Najpierw Małgosia, jako niespełna 20-latka z Olimpią Poznań zajęła trzecie miejsce w Pucharze Europy (odpowiednik obecnej Euroligi), pod wodzą Tomasza Herkta. Później grała we Francji i Hiszpanii w czołowych wówczas klubach europejskich. Powróciła do Polski, gdzie będąc centralną postacią drużyny z Gdyni (Polpharma, później Lotos) zdobyła siedem razy pod rząd tytuł mistrzyń Polski, a przede wszystkim dwukrotnie klubowe wicemistrzostwo Euroligi (2002 i 2004). Wcześniej, w 1999 roku, Małgosia w ogromnym stopniu przyczniła sie do zdobycia prowadzonej przez Herkta reprezentacji Polski tytułu mistrzyń Europy, rok później uczestniczyła w igrzyskach w Sydney. Przez wiele lat w okresie letnim grała także w WNBA, będąc czołową postacią w swoich drużynach, występowała w meczach gwiazd Wschód - Zachód. W 2005 roku występowała w rosyjskim Jekaterynburgu, w następnym sezonie w Walencji. Wówczas zakończyła europejski rozdział swojej kariery. W 2008 roku wystąpiła jeszcze w kilku meczach Los Angeles Sparks, a później nie zagrała już żadnego oficjalnego spotkania.

Małgosia jeszcze tego nie wiedziała, czasem wspominała o wznowieniu kariery. Jednak poświęciła się życiu rodzinnemu - wyszła za mąż za Australijczyka, mieszkali w Brisbane. Popularna Ptyś urodziła dwójkę dzieci, z trzecim była w ciąży. 19 maja świat obiegła bardzo niepokojąca wiadomość - Małgorzata Dydek miała atak serca, straciła przytomność, znajduje się w stanie śpiączki farmakologicznej. Szybko trafiła do szpitala, a lekarze zapewniali, że stan pacjentki jest pod kontrolą. Niestety, serce Małgosi przestało bić na zawsze 27 maja 2011 roku, niedługo po północy polskiego czasu. Miała zaledwie 37 lat...

Gdyby nie problemy ze zdrowiem, które doprowadziły do jej śmierci, całkiem możliwe, że Małgosia przyleciałaby do Polski na mistrzostwa Europy kobiet, rozpoczynające się 18 czerwca. Zapowiadano spotkanie wszystkich dwunastu pań, które w 1999 roku odniosły w Katowicach bezprecedensowy sukces, zostając najlepszą drużyną na kontynencie. Niestety, już w takim składzie nigdy się nie spotkają... Ptysia bardzo ciepło wspomina wiele osób, które zetknęły się z nim na parkiecie, choćby jej koleżanki z reprezentacji Polski. Wniosek jest jeden - to była nie tylko świetna sportsmenka, ale i bardzo sympatyczna, lubiana przez wszystkich osoba. Pomimo możliwości zdobycia kilku koszykarskich trofeów, zdecydowała się poświęcić czas rodzinie. Wartość dzisiaj obecnie coraz rzadsza, ale jakże cenna.

4 maja 2005 roku Małgosia po raz ostatni wystąpiła w polskiej ekstraklasie koszykarek - Lotos Gdynia wygrał wówczas w Krakowie z Wisłą Can Pack, zwyciężając tym samym w całej finałowej rywalizacji. Tak się składa, że wówczas po raz pierwszy pojawiłem się na meczu kobiecej koszykówki. Oprócz stawki spotkania, argumentem przemawiającym za tą decyzją była chęć zobaczenia "na żywo" jednej z najlepszych zawodniczek w historii polskiego basketu. To taka moja mała osobista refleksja dotycząca Małgorzaty Dydek.


Niewątpliwie Jej niespodziewana śmierć to wielka strata dla całej koszykówki i sportu w ogóle...



Kadrowa ewolucja

Już trzy dni po triumfie w PLKK zakomunikowano, że Wisła Kraków przedłużyła o kolejny rok kontrakty z trenerem Jose Ignacio Hernandezem i jego asystentem Jordi Aragonesem. Niewątpliwie jest to duży sukces działaczy klubu z Reymonta, a do tego gwarancja stabilizacji. Hernandez wyciagnął wnioski po wcześniejszym sezonie, gdzie w rozgrywkach ligowych wiślaczki zajęły dopiero piąte miejsce, za bardzo koncentrując się na Eurolidze. W mijającym sezonie nie było wątpliwości, że to właśnie krakowianki mają najlepszy zespół w PLKK. Poza tym ćwierćfinał Euroligi jest potwierdzeniem pozycji na arenie europejskiej. Już za miesiąc hiszpański trener poprowadzi reprezentację swojego kraju na mistrzostwach Europy rozgrywanych w Polsce, gdzie w fazie grupowej zmierzy się właśnie z Polkami.

W kolejnych tygodniach nadchodziły informacje o zawodniczkach przedłużających umowy na przyszły sezon. Pozostają reprezentantki Polski - Ewelina Kobryn, Paulina Pawlak, Katarzyna Krężel, a także Erin Phillips, Nicole Powell i Jelena Lewczenko. Można powiedzieć, że władzom klubu w pełni powiodły się wcześniejsze założenia - te właśnie zawodniczki mają stanowić trzon zespołu w sezonie 2011/12. Podpisano także nowy kontrakt z Magdaleną Leciejewską, jednak w jej przypadku sprawa jest bardziej skomplikowana. Z powodu poważnej kontuzji straci ona nie tylko Eurobasket, ale i całą pierwszą część sezonu. Poza tym nieznana jest przyszłość Mai Vucurović. Co prawda ma ona jeszcze ważny przez rok kontrakt, ale nie da się ukryć, że najlepiej dla młodej Serbki byłoby trafić do klubu, w którym miałaby więcej możliwości gry. Poza tym w mogłaby zwyczajnie nie mieścić się w meczowym składzie z uwagi na obecność w kadrze sześciu innych zawodniczek zagranicznych, podczas gdy właśnie sześć może występować w PLKK.

Z zespołu odeszły natomiast Andja Jelavić i Gunta Basko. Ta pierwsza zdecydowanie nie spełniła oczekiwań - jako rozgrywająca miała rozsądnie kreować grę, współpracować z podkoszowymi zawodniczkami, a wprowadzała wiele chaosu w poczynania wiślaczek. Wobec słabszej postawy, w drugiej części sezonu grała już zdecydowanie mniej. Inna sprawa, że już samo sprowadzenie Chorwatki do Krakowa było kontrowersyjne, bo przecież jej styl gry był znany, a zachwycanie się faktem, że w sezonie 2009/10 miała najlepszą średnią asyst w Eurolidze - mocno na wyrost. Natomiast doświadczona Łotyszka być może zostałaby w Wiśle na kolejny sezon, ale zamierza zawiesić swoją karierę i urodzić dziecko. Na pewno jej dalsza gra w krakowskim klubie była bardziej prawdopodobna niż Jelavić, chociaż także od Basko oczekiwano lepszej postawy. Wpływ na jej dyspozycję miala kontuzja, która wyeliminowała ją z gry na blisko dwa miesiące.

Działacze Wisły nie próżnowali i szybko podpisali kontrakty z nowymi zawodniczkami. Najpierw została zaangażowana 32-letnia Belgijka Anke De Mondt - nominalna "dwójka", która może grać także jako niska skrzydłowa, a nawet rozgrywająca. Poprzednich kilka sezonów spędziła w Salamance, zatem jest aktualną mistrzynią Euroligi. Nie była tam pierwszoplanową postacią, jednak w meczach ćwierćfinałowych mocno dala się we znaki wiślaczkom, znacznie ograniczając poczynania Phillips. W ekipie prowadzonej przez doskonale jej znanego trenera będzie zapewne specjalistką od defensywy, wcielając sie od czasu do czasu w rolę punktującej zawodniczki. W kwestii rozgrywającej było sporo spekulacji, ale prawie nikt nie spodziewał się, że do Krakowa trafi 22-letnia Ana Dabović. Mimo młodego wieku Serbka jest juz znana w Europie, w zeszłym sezonie notowała bardzo dobre statystyki w FIBA Cup w barwach Dynama Nowosybirsk. Jest dość wysoka jak na "jedynkę" (180 cm), może grać także jako rzucający obrońca. Szybka i dynamiczna, zdobywająca wiele punktów (najwyższa średnia w FIBA Cup), powinna wnieść sporo ożywienia do Wisły i być pewniejszym punktem zespołu nż chimeryczna Jelavić.

Ponieważ Leciejewska wróci do gry dopiero w połowie sezonu i nie wiadomo, w jakiej będzie formie, koniecznością stało się zaangażowanie zawodniczki na pozycje 4-5. W najbliższych dniach ma zapaść bardzo oczekiwana przez wszystkie kluby decyzja PLKK (wcześniej podobno było to niemożliwe...) - ile zawodniczek z polskim paszportem ma przez cały czas przebywać na parkiecie. Dotąd były to dwie, a teraz jest dość prawdopodobne, że będzie musiała tylko jedna. W takiej sytuacji nie miałaby specjalnego znaczenia narodowość tej podkoszowej zawodniczki. Wiele wskazuje na to, że będzie nią reprezentantka Czarnogóry, Milka Bjelica, w poprzednim sezonie występująca w Lotosie Gdynia. Jeśli ten transfer dojdzie do skutku, powinna być bardzo cennym uzupełnieniem duetu Kobryn - Lewczenko. Na pewno też posiadanie większej - po powrocie Leciejewskiej - liczby podkoszowych będzie istotne w kontekście rozgrywek ligowych, bo właśnie na pozycjach 4-5 wyraźne wzmocnienia poczyniono w Polkowicach.


Posumowując - koszykarki Wisły w przyszłym sezonie na pewno nie będą mieć słabszego składu, a wręcz należy sądzić, że jest silniejszy. Ważne też, że w pozostałych klubach ekstraklasy przymiarki do składu w nowych rozgrywkach dopiero trwają, a w Krakowie jest on praktycznie zapięty na ostatni guzik.




PS. Aktualizacja danych: 23 maja klub poinformował, że w przyszłym sezonie w Wiśle będzie występować - zgodnie z wcześniejszymi nieoficjalnymi informacjami - Milka Bjelica. Wielkim zaskoczeniem (chociaż czy na pewno?) jest natomiast to, że w Krakowie nie zagra już Lewczenko, która już po podpisaniu nowego kontraktu otrzymała ofertę z innego klubu spoza Polski i wyraziła dużą chęć jej przyjęcia. Wiele to świadczy o jej profesjonalizmie, a raczej braku takowego... W zamian zatrudniona została 31-letnia węgierska środkowa, Petra Ujhelyi, której styl gry i osiągnięcia, zwłaszcza w porównaniu do Białorusinki - delikatnie mówiąc - nie rzucają na kolana. Poinformowano także o zatrudnieniu w najbliższym czasie polskiej zawodniczki (prawdopodobnie także podkoszowej). Ta informacja każe nieco zrewidować wcześniejsze ambitne plany dotyczące awansu do najlepszej ósemki Euroligi, lecz cóż - z niewolnika nie ma pracownika... W tej sytuacji trudno mówić o ewolucji w składzie, chociaż rewolucji także nie ma.

Także 23 maja poinformowano o decyzji władz ligi, zgodnie z którą w przyszłym sezonie na parkiecie w rozgrywkach PLKK będzie musiała przebywać przez cały mecz tylko jedna zawodniczka z polskim paszportem.


 

Zrealizowany cel

Koszykarki Wisły Can Pack Kraków zdobyły tytuł mistrzyń Polski, pokonując w finale play off zespół CCC Polkowice. Ten fakt jest już znany od blisko trzech tygodni, więc pora na podsumowanie tego sezonu w wykonaniu wiślaczek.

Z punktu widzenia statystycznego, wyższość wiślaczek nad pozostałymi drużynami była bezdyskusyjna. W sezonie zasadniczym wygrały 22 z 24 meczów, a w play off doznały tylko jednej porażki w dziewięciu spotkaniach. Łącznie zatem odniosły 30 zwycięstwa w 33 meczach. Wobec tego, spełniły się przewidywania większości kibiców i fachowców, którzy przed sezonem wymieniali Wisłę jako głównego kandydata do zdobycia tytułu.

Ekipa Jose Ignacio Hernandeza wystartowała do play off z pierwszego miejsca - miała zatem w kolejnych fazach atut własnego parkietu. W pierwszej rundzie bez żadnych problemów dwukrotnie ograła Tęczę Super-Pol Leszno.

Trudniejsza przeprawa była w półfnale. Na drodze wiślaczek stanęła bowiem ekipa Lotosu Gdynia. Wprawdzie w pierwszej części rozgrywek gdynianki spisywały się znacznie poniżej możliwości, ale od stycznia - po pewnych przetasowaniach kadrowych - ta drużyna była nie do poznania. Przede wszystkim za sprawą nowego trenera, Georgiosa Dikeoulakosa, Lotos wygrał 12 meczów ligowych pod rząd, do tego sięgnął po Puchar Polski (w tych rozgrywkach Wisła odpadła w półfinale po porażce z Energą Toruń), więc nic dziwnego, że mecze półfinałowe zapowiadały się bardzo ciekawie. W pierwszym spotkaniu gdynianki długo stawiały opór, ale w czwartej kwarcie, grając praktycznie szóstką zawodniczek, nie wytrzymały narzuconego tempa i to wiślaczki wygrały 74:59. Następnego dnia Lotos postawił jeszcze trudniejsze warunki, prowadząc do przerwy różnicą 6 pkt. Dopiero w ostatnich minutach Wisła - głównie dzięki świetnej defensywie - dosłownie wydarła zwycięstwo (63:57). W trzecim meczu wyższość wiślaczek nie podlegała już dyskusji, co przyniosło pewna wygraną 90:72. Warto zwrócić uwagę na ilość zdobytych punktów, co dotąd w meczach o stawkę w PLKK czy Eurolidze w tym sezonie krakowiankom się nie zdarzyło.

Drugi finalista został wyłoniony dopiero po dogrywce w piątym meczu - została nim druzyna CCC Polkowice, dla której ten awans był już największym osiągnięciem w historii klubu. Wyglądało na to, że zmęczenie, a zarazem pewne zadowolenie tym sukcesem ekipy Krzysztofa Koziorowicza dają jeszcze więcej szans Wiśle, która przecież i tak posiadała już więcej atutów. Tymczasem w ostatnich dniach przed pierwszym meczem finału - najrówniej grająca w meczach przeciwko Lotosowi - Ewelina Kobryn złamała na treningu mały palec prawej ręki, a dzień po tym zdarzeniu Magdalena Leciejewska doznała poważnego urazu kolana, po którym niezbędna okazała się operacja. Nie dość, że obydwie są zawodniczkami podkoszowymi, to na dodatek Polki, co uwzględniając regulamin rozgrywek PLKK (obowiązkowo dwie Polki równocześnie na parkiecie) ogromnie komplikowało sytuację kadrową Wisły...


Jednak w pierwszym meczu finału, 8 kwietnia, w hali przy ul. Reymonta istniała tylko Wisła. Dość powiedzieć, że niedługo przed przerwą wynik brzmiał 44:15. W drugiej połowie wiślaczki uspokoiły tempo gry, ale nawet na moment nie pozostawiły wątpliwości, kto tego dnia był lepszy. Wynik 70:52 nie oddaje do końca wydarzeń na parkiecie. 20 pkt i 12 zbiórek Jeleny Lewczenko uczyniły z niej bohaterkę meczu.

Następnego dnia odbył się mecz numer 2 finału, który był dużo bardziej zacięty. Do przerwy prowadzenie Wisły różnicą 4 pkt, ale w trzeciej kwarcie to ekipa z Polkowic, głównie dzięki Amishy Carter, wyszła na prowadzenie. Potem jednak nastąpił zryw Pauliny Pawlak i Nicole Powell. Gdy w połowie czwartej kwarty przewaga wynosiła już 14 pkt, było niemal pewne, że już niewiele może się zmienić. Wygrana 64:52 sprawiła, że ekipa trenera Hernandeza była już tylko o krok o zdobycia tytułu. Znowu double double (20 pkt i 10 zbiórek) zaliczyła Lewczenko.


Wielu kibicom w Krakowie wydawało się, że wyjazd do Polkowic będzie formalnością i finał skończy się gładkim 3:0. Tak się jednak nie stało. Ekipa CCC w trzecim meczu zagrała jeszcze lepiej niż w poprzednim starciu, a wiślaczki nieco zawiodły, może będąc zbyt pewne wygranej. W drużynie z Polkowic szczególnie trudny do zatrzymania był amerykański duet Zoll - Carter. Co prawda Wiśle udało się odrobić 8-punktową stratę z pierwszej połowy, ale w czwartej kwarcie nie starczyło sił i ostatecznie to CCC wygrało 67:58.

Nazajutrz, 16 kwietnia, wiślaczki były bardziej skoncentrowane. Do przerwy prowadziły różnicą 7 pkt, a momentami ta przewaga była nawet jeszcze wyższa. Gdy wydawało się, że kontrolują już sytuację na boisku, zawodniczki CCC zaczęły pościg, aż w końcu doszło do drmatycznej końcówki. Jeszcze na 55 sek. przed końcem krakowianki prowadziły 52:46, ale już nie zdobyły nawet punktu. Przy stanie 52:50, w ostatnich sekundach dwie próby zawodniczek CCC z bliskiej odleglości od kosza nie doszły celu i to koszykarki Wisły mogły cieszyć sie ze zdobycia tytułu mistrzyn Polski! Najlepszą zawodniczką tego meczu była ponownie Lewczenko (13 pkt i 14 zbiórek), zatem dla nikogo nie było zaskoczeniem, że to właśnie białoruska środkowa została uznana MVP całej finałowej rywalizacji. Wielkie brawa należą sie jednak także Ewelinie Kobryn, która nie była już tak silnym punktem drużyny jak w meczach półfinałowych, ale grała ze złamanym palcem prawej ręki, wykazując się ogromnym hartem ducha. Już wkrótce zadebiutuje w lidze WNBA, w barwach New York Liberty, zatem również za Oceanem będzie klubową koleżanką Nicole Powell.






Wiadomo już wstępnie, które koszykarki pozostaną w Wiśle w przyszłym sezonie, a także znane są dwa nazwiska w rubrykach "przybyły" i "odeszły". Najważniejsza jednak wiadomość jest taka, że duet Jose Ignacio Hernandez - Jordi Aragones poprowadzi zespół także w przyszłym sezonie. Podpisanie nowego kontraktu z tak uznanym w Europie fachowcem jak Hernandez to dobry ruch działaczy Wisły, a zarazem ich duży sukces.





Pożegnanie z Euroligą


W piątek koszykarki Wisły Can Pack przegrały z Halcon Avenida Salamanca i odpadły z rozgrywek Euroligi. Nie dane było im więc powtórzyć ubiegłoroczne osiągnięcie, gdy awansowały do prestiżowego Final Four. Czy jednak w tej sytuacji można mówić o jakiejś porażce czy regresie? Nie wydaje mi się.

Jak wspominałem kilka tygodni temu - głównym celem zespołu w tym sezonie jest odzyskanie tytułu mistrza Polski. Sukces w Eurolidze byłby oczywiście mile widziany, jednak nie był tak powszechnie oczekiwany. Dlatego też awans do ćwierćfinału tych rozgrywek przyjęto w Krakowie z dużą radością, mając jednocześnie świadomość, że kolejna przeszkoda jest jeszcze trudniejsza niż Nadieżda Orenburg, choćby z racji atutu własnej hali, jaki posiadały Hiszpanki.

Już pierwszy mecz - we wtorek 22 lutego - pokazał, że poza tym  faktem mają w swoim składzie kilka wysokiej klasy zawodniczek. Pierwsza kwarta, wygrana różnicą 4 pkt, dawała jeszcze wiślaczkom nadzieję na wygraną, ale w kolejnej części gry dostały surową lekcję - wynik 14:34 mówi wszystko. W drugiej połowie Salamanca kontrolowała sytuację na parkiecie i w pełni zasłużenie wygrała 87:70.

Oczekiwano, że trzy dni później ekipa doskonale w Salamance znanego i popularnego Jose Ignacio Hernandeza wzniesie się na wyżyny swoich umiejętności i będzie w stanie doprowadzić do decydującego meczu w Hiszpanii. Tak się jednak nie stało. Od początku zarysowała się przewaga Salamanki, wynosząca w drugiej kwarcie już 14 pkt. Końcówka pierwszej połowy to lepsza gra wiślaczek, które nadrobiły część dystansu. Również w trzeciej kwarcie dzielnie stawiały czoła rywalkom i gdy przegrywały 38:43, nastąpił totalny regres. Do końca ćwiartki zdobyły tylko 2 pkt, tracąc 14. Początek czwartej kwarty to dalsze powiększanie przewagi przez Hiszpanki. Końcówka nie miała już zatem żadnego znaczenia. Porażka 60:72 stała się faktem.

W tym miejscu trzeba jednak podkreślić klasę rywalek. Takie zawodniczki, jak Erica De Souza, Sancho Lytlle czy Alba Torrens z pewnością należą do ścisłej czołówki spośród wszystkich grających w tym sezonie Euroligi. Do tego świetnie w obydwu meczach przeciwko Wiśle wypadła zawodniczka z drugiego planu - Anke De Mondt. Wydaje się, że Salamanca posiada nieco mocniejszy skład niż w poprzednim sezonie, gdy dwukrotnie uległa w fazie grupowej Euroligi drużynie z Krakowa. Wówczas były to zacięte mecze, a teraz wygrane Hiszpanek nie podlegały żadnej dyskusji. Czy zatem Wisła zrobiła krok wstecz? Tak mogłoby się wydawać, bo przecież występy w Eurolidze zakończyła we wcześniejszej fazie. Jednak w poprzednim sezonie wiślaczkom na europejskich parkietach udawało się niemal wszystko, a w obecnym przytrafiły się dwie przykre wpadki, które rzutowały potem na rozstawienie przed play off. Bezsensowne jest gdybanie, czy byłyby inne wyniki, jeśli występowałyby wówczas Nicole Powell i Jelena Lewczenko.
Faktem jest, że ich obecność w składzie sprawiła, że Wisła nie tylko planowo pokonała w Rydze zespół TTT, ale także tydzień później wygrała ciężki mecz w Koszycach, gdzie przegrywała jeszcze na 5 minut do końca różnicą 8 pkt. Te wyniki sprawiły, że wiślaczki rzutem na taśmę zapewniły sobie atut własnego parkietu w pierwszej rundzie play off, będąc rozstawione na szóstym miejscu. W tej fazie rozgrywek przyszło im jednak zetknąć się z rywalem chyba mocniejszym pod względem potencjału kadrowego - Nadieżdą Orenburg. W składzie rosyjskiej drużyny są takie indywidualności jak Tina Charles, Becky Hammon, Anastazja Weramiejenko, Shameka Christon czy Ludmiła Sapowa. Pierwszy mecz był prawdziwym horrorem - wiślaczki dały sobie wyrwać w ostatnich minutach 12-punktowe prowadzenie i doszło do dogrywki, jednak w niej wykazały więcej zimnej krwi., wygrywając 75:70. Wielu obserwatorów spodziewało się powrotu rywalizacji do Krakowa na decydujący mecz. Wskazywała na to też pierwsza kwarta meczu w Orenburgu. Jednak później ekipa Hernandeza odrobiła straty. Przed czwartą kwartą Nadieżda miała tylko 1 pkt przewagi. Wtedy popis gry dały Erin Phillips, Powell oraz nieoczekiwanie Paulina Pawlak. Australijka zdobyła 22 pkt, trafiając 6 na 7 rzutów za 3 pkt! Cały zespół trafił z dystansu 11 rzutów na 21 oddanych i ta dobra skuteczność była jednym z kluczy do wygranej. Na pewno trenerzy Wisły dobrze odrobili taktyczną lekcję. Tak więc z awansu do najlepszej ósemki Euroligi można było cieszyć się bez konieczności rozgrywania trzeciego meczu.

Przed rywalizacją z Salamanką spodziewano się, że hiszpański sztab szkoleniowy podobnie jak w poprzednim sezonie znajdzie skuteczną receptę na doskonale sobie znaną (chociaż już w zmienionym zestawieniu) drużynę.  Tak się jednak nie stało. Wydaje się, że z kilku przyczyn przygotowanie do meczów z Salamanką nie było optymalne, a na pewno nie tak dobre, jak do potyczek z Nadieżdą.

Czego zabrakło Wiśle? Przede wszystkim zdrowia, zgrania i wiary we własne możliwości. Po meczach z Nadieżdą przez dwa tygodnie w zasadzie nie trenowała z powodu grypy Lewczenko. Na treningu 10 lutego Powell uszkodziła staw skokowy, wskutek czego nie wystąpiła w meczach ligowych w Gdyni i Gorzowie, a ten niezaleczony uraz doskwierał jej w pojedynkach z Salamanką. Poza tym na drobniejsze urazy narzekały Phillips i Ewelina Kobryn. Jednym słowem - wszystkie kluczowe dla Wisły zawodniczki nie były w pełni sprawne. Istotny był także zmiany kadrowe na początku roku. Odejście dwóch zawodniczek (oprócz Janell Burse również Dorota Gburczyk-Sikora spodziewa się dziecka) i przyjście dwóch nowych, a także powrót po kontuzji Gunty Basko sprawiły, że drużyna miała inne oblicze niż jeszcze w grudniu. Personalnie na pewno silniejsza, ale szkoda, że nie było możliwości gry w takim zestawieniu od początku sezonu. Wówczas na pewno byłaby większa szansa ogrania Salamanki. Wobec tych okoliczności, a także dobrego rozszyfrowania atutów Wisły przez sztab trenerski hiszpańskiej drużyny, zabrakło pewności siebie, zadziorności. W meczu w Krakowie nie było też odpowiedniego wsparcia ze strony publiczności - oczywiście był doping, ale atmosfera cokolwiek odbiegała choćby od tej sprzed roku, gdy Wisła walczyła o Final Four z Frisco Sika Brno, czy nawet z meczu z Nadieżdą.

Na pewno mniej przyjemnie byłoby przegrać dwukrotnie po zaciętych końcówkach niż w sytuacji, gdy gołym okiem widać, że było się słabszym. Poza tym co w kwestii braku awansu do Final Four mają powiedzieć kibice Fenerbahce Stambuł? Zgromadzono tam prawdziwy dream team, bilans 10-0 w fazie grupowej mówił wszystko o sile tej ekipy i jej aspiracjach. Tymczasem w ćwierćfinale dwukrotnie lepsze okazały się  zawodniczki Spartaka Moskwa - triumfatora Euroligi w poprzednich czterech sezonach, ale w obecnym zawirowania kadrowe i organizacyjne sprawiły, że ten zespół przystąpił do play off dopiero z ósmego miejsca. Faworytki ze Stambułu zostały dotkliwie pobite - porażki różnicą 8 i 18 pkt dobrze o tym świadczą. Tak więc w play off można stracić bardzo wiele, a wiślaczki nie straciły nic, bo startowały do tej fazy z szóstego miejsca i zakończyły rywalizację w ćwierćfinale.


W PLKK Wisła wygrała w styczniu bez większych problemów pięć meczów. W lutym była przerwa z powodu pokazowego meczu: reprezentacja Polski - gwiazdy PLKK. Następnie wiślaczki bez Powell i Lewczenko przegrały w Gdyni z wyraźnie odradzającym się Lotosem. Trzy dni później kolejny trudny wyjazd - tym razem zagrała już Lewczenko, która stanęła przeciwko swojemu byłemu klubowi, czyli AZS Gorzów. Wygrana Wisły 68:57 stanowiła zarazem rewanż za listopadową porażkę na własnym parkiecie. 

Na trzy kolejki przed końcem pewne jest, że ekipa Hernandeza będzie przed play off polskiej ligi na pierwszym albo drugim miejscu. O wszystkim zdecyduje mecz w najbliższą środę z mającym tyle samo wygranych CCC Polkowice. Już w najbliższy weekend właśnie w Polkowicach odbędzie się turniej finałowy o Puchar Polski. 8 marca w Gdyni odbędzie się Mecz Gwiazd Euroligi, w którym wystąpią Kobryn i Lewczenko. W kolejnych czterech dniach dwa ostatnie mecze sezonu zasadniczego PLKK (wyjazdy do Lidera Pruszków i Widzewa Łódź), a już 16 marca zaczyna się play off. 



Trzeba wierzyć w to, że koszykarki Wisły podołają tym wszystkim trudom i w kwietniu sprawią radość wszystkim kibicom, odzyskując tytuł mistrzyń Polski.




Zmiana

Od 29 stycznia Polski Związek Koszykówki ma nowego prezesa. Został nim Grzegorz Bachański, który w poprzedniej kadencji był w koszykarskiej centrali członkiem zarządu. Stosunkiem głosów uczestniczących w zjeździe delegatów 122-99 pokonał dotychczasowego prezesa, czyli Romana Ludwiczuka.

Tyle krótka informacja, która obiegła media. Co to oznacza w praktyce? Na razie ciężko cokolwiek wyrokować, ale trzeba wierzyć w to, że nadejdą w polskiej koszykówce zmiany na lepsze. Bachański zapowiada zmianę stylu zarządzania związkiem, czyli - w domyśle - mniej jednowładztwa, które było dostrzegalne niemal na każdym kroku w działaniach poprzedniego prezesa. Najważniejszymi zadaniami nowych władz (jest już znany zarząd, jutro zostaną wybrani wiceprezesi) będzie organizacja mistrzostw Europy koszykarek w czerwcu oraz wybór selekcjonera męskiej reprezentacji. Prezes zapowiada, że nowy coach kadry będzie znany w ciągu najbliższego miesiąca i ma być to wybór na kilka lat.

Słowa nic nie kosztują, ale jest nadzieja na to, że coś się w końcu zmieni w wizerunku dyscypliny. Już sam fakt, że na czele polskiej koszykówki nie będzie już osoby, która była także mocno uwikłana w politykę, jest dużym plusem. A gdy jeszcze przypomni się "wyczyny" Ludwiczuka, o których tutaj wcześniej pisałem, optymizm jest jeszcze większy. Chociaż pewnie gdyby nie tzw. afera wałbrzyska, to wówczas prawdopodobnie nie byłoby zmiany na fotelu prezesa. Różnica głosów nie była zbyt duża, a można przypuszczać, że niejeden z delegatów zagłosował niejako "przeciwko" Ludwiczukowi pod wpływem tego, co stało się dwa miesiące temu. Może to źle oceniam, ale taka swoista mobilizacja świadczyłaby niezbyt dobrze o wielu ludziach związanych z koszykówką, bo gdzie byli wcześniej? Chociaż - jak to się mawia - lepiej późno (zreflektować się) niż wcale. Bardziej niepokojące jest jednak rozumienie demokracji w wykonaniu niektórych zwolenników byłego prezesa PZKosz. Ludwiczuk zasłużył się dla basketu w województwie podkarpackim i dlatego każdy delegat wywodzący się stamtąd miał niejako odgórnie głosować na dotychczasowego prezesa... Zasłużył się głównie tym, że kilka razy był w tym regionie, w tym bodajże dwa razy w Przemyślu. Poza tym z Przemyśla wywodził się jeden z członków zarządu, więc nic dziwnego w tych częstych wizytach nie było... Ciekawe tylko, co tak ważnego uczynił dla województwa podkarpackiego pan Ludwiczuk, że głosowanie na niego było "jedynie słuszne". Pewnie to, że wstawił się w 2009 roku za pozostawieniem Znicza Jarosław w męskiej ekstraklasie, po wcześniejszej, wręcz absurdalnej decyzji Polskiej Ligi Koszykówki o wyrzuceniu jej z powodu niespełnienia nieprecyzyjnie określonych kryteriów licencyjnych? Cóż, to zawsze jakiś argument. Tylko czy wystarczający, aby na kolejne 4 lata powierzać decydowanie o losach polskiego basketu człowiekowi, który dużo więcej zepsuł niż stworzył, a polityka to dla niego pole dla załatwiania prywatnych interesów? Z kim się przystajesz, takim się stajesz... 

Po tym, co działo się w PZKosz w ostatnich latach, powinna nastąpić zmiana - zarówno wśród ludzi zarządzających tą organizacją, jak i przede wszystkim w stylu działania, dbania o wizerunek dyscypliny,  jej popularyzacji, przyciągania sponsorów. Trzeba zatem mieć nadzieję, że takie zmiany nadejdą, z korzyścią dla wszystkich. No może oprócz garstki odsuniętych od konfitur działaczy, ale raczej nikt za nimi płakać nie będzie.



Co było i co będzie...

Jutro koszykarki Wisły wracają na parkiety. W ćwierćfinale Pucharu Polski zmierzą się w Krakowie z Liderem Pruszków, a już w sobotę również w hali przy Reymonta rozegrają mecz ligowy z Odrą Brzeg. W porównaniu do składu grającego w ostatnich tygodniach 2010 roku, powraca po kontuzji Gunta Basko, natomiast zadebiutuje Nicole Powell, która ma stanowić o sile ofensywnej zespołu (średnia 16,0 pkt w poprzednim sezonie Euroligi w barwach Fenerbahce Stambuł mówi sama za siebie). Zabraknie za to Janell Burse. Amerykanka spisywała się w grudniu słabo. Władze klubu dociekały przyczyn tej niedyspozycji, zarządzając nawet dodatkowe badania lekarskie. Wszystko wyjaśniło się jednak po świątecznym wyjeździe zawodniczki do USA - okazało się, że Janell jest w początkowym okresie ciąży! Zarząd TS Wisła poinformował w niedzielę o rozwiązaniu kontraktu i pilnie zabrał się za poszukiwanie następczyni. Priorytetem była zawodniczka z europejskim paszportem i taką dosłownie w ostatnich godzinach udało się zakontraktować. W barwach Wisły będzie występować świetna Białorusinka, Jelena Lewczenko (powszechnie określana w mediach jako Leuczanka, ale oryginalna pisownia nazwiska przeczy tej wersji), grająca dotąd w AZS Gorzów. Ten klub dopadły problemy finansowe i nie był w stanie płacić jednej z najlepszych europejskich środkowych wysokiego kontraktu. Taka sytuacja sprawi, że zarówno w Eurolidze, jak i PLKK wiślaczki mogą grać w tym samym składzie (jak pisałem poprzednio - w przypadku obecności Burse było to niemożliwe, gdyż w kadrze byłyby trzy zawodniczki spoza Europy, zaś w Eurolidze mogą grać jedynie dwie).

Tak wygląda na chwilę obecną sytuacja w teamie koszykarek Wisły. A jak można ocenić postawę poszczególnych zawodniczek w dotychczasowych meczach PLKK i Euroligi?

Zacząć należy od tego, że - o czym wspominałem w zeszłym tygodniu - inaczej niż w poprzednim sezonie jest skonstruowany skład zespołu Jose Ignacio Hernandeza. Miejsce efektownych, nieraz nieobliczalnych Fernandez, Cohen czy Castro zajęły zawodniczki bardziej przewidywalne, znane ze swojej ambitnej postawy w obronie. Niewątpliwie w zeszłym sezonie ten element był piętą Achillesową wiślaczek. Taka konstrukcja składu przełożyła się jednak na mniejszą ilość zdobywanych punktów i nieraz tą niemoc w ataku widać jak na dłoni.

O ile w poprzednim sezonie praktycznie każda z zawodniczek z pierwszej piątki była w stanie wziąć na siebie w krytycznym momencie ciężar zdobywania punktów, to w obecnych rozgrywkach (zwłaszcza w Eurolidze) można w tej mierze liczyć w zasadzie jedynie na Ewelinę Kobryn i Erin Phillips. Wychowanka Wisły w kolejnym sezonie udowadnia, że jest najlepszą środkową w Polsce i na tej pozycji można zaliczyć ją do europejskiej czołówki. Średnie 15,0 pkt i 6,4 zbiórki w Eurolidze, dobitnie o tym świadczą. Australijka jest za to niesamowicie waleczna, nie ma dla niej straconych piłek, dużo widzi na parkiecie, a w trudnych chwilach nie boi się  brać odpowiedzialności za zdobywanie punktów. Czasem jednak to jej - oraz koleżanek - zaufanie do własnych umiejętności nie wychodzi na dobre, czego przykładem była ostatnia akcja w feralnym meczu przeciwko Taranto. Jednak bezsprzecznie Erin jest dla Wisły bezcenna. 

Na pewno natomiast nie tak mocnym punktem drużyny jak w poprzednim sezonie była przywoływana wyżej Burse. Od początku rozgrywek było widać jej brak zdecydowania, większe trudności w zdobywaniu punktów. Być może było to spowodowane urazem, jakiego nabawiła się jeszcze pod koniec września. Poza tym rywalki po jej wcześniejszych osiągnięciach zwracały na nią większą uwagę. Istotna była też zmiana na pozycji pierwszej rozgrywającej. Wiadomo, że od playmakera wymaga się m. in. umiejętnego dogrywania piłek do podkoszowych - ten element w obecnym sezonie na pewno nie wychodzi tak dobrze jak w poprzednim. Swoje mogło też zrobić swoiste osamotnienie Janell, brak takiej nici porozumienia z resztą zespołu, nie tylko na parkiecie. W grudniu było już widać wyraźną obniżkę formy, zagubienie, zwłaszcza w ataku. W jednym z wywiadów prezes Ludwik Miętta-Mikołajewicz nieśmiało zastanawiał się nawet nad możliwością rozwiązania kontraktu z Amerykanką. Realizację tych hipotez wyprzedziła sama zawodniczka. Lewczenko prezentuje co najmniej ten sam poziom co Burse. Zatem siła pod koszem na pewno nie osłabnie, a zapewne będzie nawet jeszcze lepiej (zwłaszcza wobec wyraźnie gorszej ostatnio dyspozycji Janell). Oby tylko Białorusinkę omijały urazy, trapiące ją nieco w ostatnich tygodniach w Gorzowie.

Zmienniczka Kobryn i Burse, pozyskana z Lotosu Gdynia, Magdalena Leciejewska na początku sezonu miała problemy z kolanem - nie pierwszy raz w swojej karierze. Potem jej gra ogólnie zadowalała, chociaż dużo więcej wnosiła do gry w PLKK (średnio 11,4 pkt na mecz) niż w Eurolidze. Waleczna, dobrze trafiająca z półdystansu, jednak zdarzało się jej stanowczo zbyt wiele pudeł spod samego kosza. Na pewno będzie jeszcze bardzo pożyteczna w tym sezonie.

Problemy są na pozycjach nr 1 i 3. O ile na tej pierwszej są dwie w miarę równorzędne zawodniczki, to ich poziom nie jest zbyt zachwycający, zwłaszcza jak na wymagania Euroligi. Co z tego, że Andja Jelavić była w zeszłym sezonie najlepszą podającą tych rozgrywek, skoro gra zespołu Gospić Croatia była jedną wielką prowizorką? Chorwatka jest - owszem - ambitna, szybka, walczy w obronie, biega do kontrataków, ale to za mało. Wprawdzie jest najlepiej podającą zespołu w Eurolidze (4,0 asysty na mecz), ale notuje koszmarne straty, gubi się w końcówkach meczów (np. z Gorzowem czy Taranto). Kompletnie nie umie dobrze, przytomnie rozegrać akcji, przewidzieć wydarzeń na boisku, niedokładnie, wręcz chaotycznie podaje, kiepsko współpracuje z wysokimi zawodniczkami. Te elementy to dla rozgrywającej podstawa. Do tego jej skuteczność z dystansu i z linii rzutów wolnych wręcz zatrważa. Paulina Pawlak również nie zachwyca i jest pod względem stylu podobną zawodniczką, ale jej gra aż tak nie razi, do tego dysponuje lepszym rzutem za 3 pkt, a jej znakiem firmowym jest waleczność - potrafi przykleić się do prowadzącej akcję rywalki niczym pittbull i wydrzeć jej piłkę. Wielu kibiców tęskni za finezyjną, choć nieraz niezbyt rozsądną Liron Cohen, czy za prawdziwym mózgiem zespołu, jakim przez 5 lat była Jelena Skerović. To na pewno wyższa europejska półka. Cóż, w tym sezonie tak dobrze nie jest...

Sprawa na pozycji niskiej skrzydłowej od początku sezonu była skomplikowana. Mogą tam grać Gunta Basko, Katarzyna Krężel i Dorota Gburczyk-Sikora. Te dwie pierwsze są w stanie występować także na pozycji nr 2, wspierając Erin Phillips. Sprawę znacznie skomplikowała kontuzja Łotyszki i jej dwumiesięczna przerwa w grze. Do tego momentu nie zachwycała, ale dała się poznać jako zawodniczka solidna, dobra w grze obronnej, niezła w rzutach za 3 pkt. Jej wadą była jednak niestabilność formy. Krężel początkowo wykorzystywała szansę gry w większym wymiarze czasowym, jednak później straciła pewność siebie i już wnosiła znacznie mniej do gry zespołu. Dobrze więc, że najlepszy od wielu lat sezon notuje kapitan Wisły. Dorota po wyjściu za mąż wyraźnie nabrała nowych sił. To już nie ta sama zawodniczka, której po wyjściu na parkiet trzęsły się ręce i nie wiedziała, co zrobić z piłką. Walczy na deskach, nieźle broni, no i dokłada więcej punktów niż w poprzednich latach. Sytuacja na pozycji niskiej skrzydłowej wyraźnie zmieni się po przyjściu Powell i wyleczeniu się Basko. To Amerykanka będzie podstawową opcją, zaś Gunta zapewne będzie zmieniać ją i Phillips. W PLKK pewnie trochę pograją również Krężel i Gburczyk-Sikora, ale już nie w takim wymiarze jak dotąd.

Maja Vucurović, Katarzyna Gawor i Agnieszka Śnieżek stanowiły głęboką rezerwę i na parkiet wchodziły jedynie, gdy było już "pozamiatane". Martwi brak postępów tej pierwszej - a może brak otrzymywanych szans. Wydaje się, że powinna zostać wypożyczona do innego klubu, gdzie mogłaby więcej pograć, a przede wszystkim nabrać pewności siebie. Na pewno młodziutka Serbka ma duży talent, ale w jej przypadku może nie znaleźć to przełożenia na dalszą karierę. Obym był złym prorokiem.

Jak wspomniałem na wstępie - plusem ekipy Wisły w tym sezonie jest gra obronna, której konsekwencją jest znacznie mniejsza ilość traconych punktów (w Eurolidze - średnio 59,8 pkt na mecz, w poprzednim sezonie - 73,4), jednak też drużyna mniej ich zdobywa (Euroliga - średnio 65,1, czyli o prawie 14 pkt mniej). Wynika to właśnie z innej konstrukcji teamu, braku "strzelb" - chociaż te proporcje może zmienić pojawienie się Powell. Sztab trenerski podchodzi też z większą powagą do meczów ligowych, dobrze rozpracowując poszczególne zespoły. Ważne jest, że w trakcie meczu Hernandez umie skorygować grę zespołu, zmobilizować, choćby po nieudanej pierwszej połowie. O ile do przerwy Wisła nieraz traci około 40 pkt, to w trzeciej i czwartej kwarcie rywalki gubią się wobec świetnej defensywy i niekiedy ledwo przekraczają granicę 60 pkt w całym meczu. Minusem jest na pewno - o czym wspominałem - słabsze niż w poprzednim sezonie konstruowanie akcji. Poza tym piętą Achillesową są niewątpliwie rzuty wolne. W Eurolidze skuteczność w tym elemencie wyniosła 65%, a w PLKK było jeszcze gorzej. 63% to najniższy odsetek spośród wszystkich trzynastu ekip! Nie pomogły  zbyt wiele specjalne treningi rzutowe. Najgorszą skuteczność z linii rzutów wolnych miały Burse i Jelavić. Można stwierdzić, że "dzięki" fatalnie egzekwowanym osobistym wiślaczki przegrały u siebie z AZS Gorzów, a w wielu meczach dostarczały niepewności w końcówce. Ten element będzie szalenie ważny również w kolejnych meczach, gdzie często wynik może być bliski remisu.


Podsumowując - w tym sezonie emocji już nie brakowało, a na pewno będzie ich jeszcze więcej, bo przecież walka zarówno w polskiej ekstraklasie, jak i Eurolidze wchodzi w decydującą fazę.




Nie jest źle, ale...

W obecnym sezonie koszykarki Wisły Can Pack Kraków rozegrały dotąd łącznie 22 mecze w rozgrywkach polskiej ekstraklasy i Euroligi. Obecnie trwająca przerwa świąteczno-noworoczna skłania do analizy na temat dotychczasowych wyników drużyny, której występom przyglądam się z dużą uwagą.


Zacząć należy od sytuacji z poprzedniego sezonu, bowiem miał on spory wpływ na określenie pewnych priorytetów przez kierownictwo klubu. Niekwestionowanym sukcesem był awans do rozgrywek Final Four Euroligi, ale jednocześnie zespół prowadzony przez Jose Ignacio Hernandeza nie awansował do półfinału play off w PLKK! Niepowodzenie na krajowym podwórku spowodowało, że celem nr 1 dla włodarzy TS Wisła jest w obecnym sezonie odzyskanie tytułu mistrza Polski, zaś osiągnięcia na europejskich parkietach są jakby dodatkiem. Sporej przebudowie uległ skład. Odeszła przede wszystkim – po trzech latach występów w barwach Wisły – świetna Marta Fernandez, zespół opuściły także krytykowane za słabą postawę w lidze Liron Cohen i Iziane Castro-Marquez, niezbyt pasująca do zespołu Katerina Zohnova, zaś spośród Polek najistotniejsze były ubytki doświadczonych podkoszowych: Agnieszki Majewskiej i Anny Wielebnowskiej. W ich miejsce do Krakowa trafiły: MVP poprzedniego sezonu PLKK – Australijka Erin Phillips,  chorwacka rozgrywająca Andja Jelavić, doświadczona Łotyszka Gunta Basko oraz dwie reprezentantki Polski: Magdalena Leciejewska i Katarzyna Krężel. W styczniu drużynę ma wzmocnić jeszcze amerykańska skrzydłowa Nicole Powell.


W polskiej ekstraklasie wiślaczki zajmują jak dotąd pierwsze miejsce – na 14 meczów odniosły 13 zwycięstw. Przy pewnej dozie szczęścia (ale chyba jeszcze bardziej rozsądku) bilans po stronie porażek mógł być zerowy. Jednak 14 listopada wicemistrzynie Polski, AZS PWSZ Gorzów Wlkp. w hali przy Reymonta prowadziły niemal od samego początku, zaś ekipie Wisły gra nie kleiła się. Dopiero zryw w czwartej kwarcie spowodował odwrócenie się sytuacji. W ostatniej minucie szansa na zwycięstwo była spora, ale wiślaczki spudłowały cztery rzuty wolne pod rząd, a następnie nie faulowały rywalek, które wykorzystały to bezwzględnie, trafiając równo z końcową syreną za 3 pkt, dzięki czemu doprowadziły do dogrywki, w której minimalnie wygrały... Cóż, taki jest sport, a w lutym w Gorzowie sytuacja może się odwrócić. Poza tym drużyna dowodzona przez Hernandeza raczej bez większych problemów odnosiła wygrane. Szczególnie cenne były ciężko wywalczone triumfy w Polkowicach i Toruniu, z zespołami zaliczanymi do ścisłej czołówki PLKK. Oprócz tego, jedynie w inaugurującym ligę meczu z Artego Bydgoszcz oraz w ostatnim z dotychczasowych – przeciwko Tęczy Leszno – o wygranych decydowała nerwowa końcówka. Pozostałe spotkania kończyły się wyraźnymi zwycięstwami faworytek z Krakowa – spośród nich na uwagę zwraca odprawienie różnicą 28 pkt mistrzyń z poprzednich dwóch sezonów (choć w obecnych rozgrywkach dysponują one cokolwiek słabszym składem i na parkiecie, i na ławce trenerskiej) – Lotosu Gdynia.

Z powodu rozstawienia w Eurolidze – będącego rzecz jasna konsekwencją awansu do Final Four – w obecnym sezonie grupa, do której trafiła Wisła, jest łatwiejsza od tej z poprzedniego sezonu. Taranto, Kosice, Pecs, Mondeville, Ryga – niewątpliwie nie są to ekipy z europejskiego topu. Jedynie Taranto dysponuje składem i aspiracjami podobnymi do teamu z Krakowa. Właśnie z tą drużyną wiślaczki poniosły dwie porażki. O ile niepowodzenie we Włoszech było niejako wkalkulowane w ryzyko (6 pkt różnicy po bardzo zaciętym meczu), to przegrana z włoskim teamem w hali przy Reymonta boli z kilku powodów. Po pierwsze – zawodniczki Wisły przegrały po dramatycznej końcówce różnicą zaledwie 1 pkt, przy czym na ostatnią akcję nie miały sensownego pomysłu, zostawiając wszystko Erin Phillips. Taka strategia była zbyt czytelna i miała nikłe szanse powodzenia. Po drugie – ta porażka przerwała passę szesnastu kolejnych zwycięstw na własnym parkiecie w Eurolidze (poprzednio w Krakowie wygrał Halcon Avenida Salamanca 12 listopada 2008 r. - trenerem hiszpańskiego teamu był wówczas... Jose Ignacio Hernandez). Wreszcie po trzecie, chyba najważniejsze – to rozstrzygnięcie może spowodować, że Wisła nie będzie mieć atutu własnej hali nawet w pierwszej rundzie play off. Jeszcze pod tym względem nie wszystko stracone, ale trzeba wygrać zarówno w Rydze, jak i Koszycach (co będzie dużo trudniejsze), choć i tak wówczas jeszcze nie będzie pewności co do znalezienia się w pierwszej ósemce po rozgrywkach sezonu zasadniczego. Ciężko zrozumieć też - a może przede wszystkim - wpadkę na inaugurację rozgrywek w Mondeville. Do przerwy Wisła miała 9 pkt przewagi, ale w drugiej połowie coś się załamało i przegrała 65:76... Francuzki zagrały jedno z dwóch najlepszych spotkań w Eurolidze (ograły też Taranto i dla Włoszek była to jak dotąd jedyna porażka), bo ich ostatnie osiągnięcia cokolwiek nie zachwycają, a może po prostu w ich przypadku wszystko wróciło do "normy". Tym bardziej więc team Hernandeza nie powinien był dopuścić do takiego rozstrzygnięcia. W Krakowie dość pewnie wygrała Wisła, z nawiązką odrabiając stratę w małych punktach z Mondeville (65:47). Poza tym koszykarki z Białą Gwiazdą na koszulce dwukrotnie ograły „stare znajome” z Pecsu (pewniej na Węgrzech niż w Krakowie), były bezwzględne dla TTT Ryga (89:48 mówi samo za siebie) i po nieco nerwowym meczu wygrały z Dobrymi Aniołami z Koszyc (66:61).


Bilans 5-3 gwarantuje już teraz spokojny awans do play off, ale czy to było celem samym w sobie dla wiślaczek przed rozpoczęciem tego sezonu? Tutaj trzeba mieć wątpliwości. Podkreślę jeszcze raz – grupa jest naprawdę łatwa, więc najistotniejsze powinno być wyśrubowanie jak najlepszego wyniku, aby miało to przełożenie na pozycję po sezonie zasadniczym, co wręcz wymusza taki, a nie inny regulamin rozgrywek. W zeszłym sezonie bilans 9-1 pozwolił Wiśle na rozstawienie z nr 3 w drabince play off i tym samym posiadanie atutu własnego parkietu zarówno w pierwszej, jak i drugiej rundzie. Obecnie, po ośmiu meczach bilans 7-1 był jak najbardziej realny i osiągnięcie go znacznie przybliżyłoby pierwszą czwórkę przed play off. Jednak chyba dają tutaj znać o sobie nakreślone przez działaczy priorytety – od Euroligi ważniejsze są rozgrywki PLKK i to przede wszystkim na krajowym podwórku trzeba się koncentrować na odnoszeniu zwycięstw...




Jeśli chodzi o ekstraklasę, wiślaczki czeka w miarę spokojny styczeń. W zasadzie tylko spotkanie z Energą w Krakowie może dostarczyć pewnych emocji, choćby z uwagi na osobę coacha toruńskiego teamu, Elmedina Omanicia, który doprowadził Wisłę w latach 2006-07 do triumfów w krajowych rozgrywkach. W drugiej połowie lutego odbędą się za to dwa szalenie istotne mecze dla układu czołowej trójki - najpierw wyjazd do Gorzowa, a następnie gra u siebie przeciwko polkowickiemu CCC. Nieco więcej wysiłku mogą kosztować wyjazdowe spotkania w Gdyni i Pruszkowie. Natomiast w Eurolidze będą - jak wspomniałem - dwa bardzo ważne w kontekście pozycji przed play off występy na obcych parkietach. Drużynie powinna już pomóc powracająca po złamaniu kości śródstopia Gunta Basko. Nieco bardziej skomplikowana sytuacja jest z Nicole Powell. Jej przyjazd z pewnością ożywi grę na obwodzie i wprowadzi nowe rozwiązania taktyczne, ale wszystko wskazuje na to, że jedynie w PLKK. W rozgrywkach europejskich mogą grać bowiem tylko dwie zawodniczki spoza Europy, a przecież są już w składzie Phillips i Burse. Zatem istnieje jedynie możliwość wymiany którejś z nich.


Jednak o tym, jak zaprezentowały się w dotychczasowych meczach poszczególne zawodniczki Wisły, napiszę następnym razem.





Panu już dziękujemy...

Pisałem o karygodnym zachowaniu Romana Ludwiczuka, ujawnionym dzięki nagranej rozmowie, w której ponawiał korupcyjną propozycję wobec jednego z wałbrzyskich samorządowców. Senator i prezes PZKosz w jednej osobie stracił tym samym zaufanie własnej partii i doszczętnie skompromitował się w oczach opinii publicznej. Swoimi wcześniejszymi "popisami" (a czasem ich brakiem, gdy były potrzebne rzetelne działania) dał dowód, że nie powinien stać już na czele koszykarskiej centrali.

Przeoczyłem wówczas jeden istotny szczegół. Otóż w momencie, gdy Ludwiczuk kilka dni przed drugą turą wyborów na prezydenta Wałbrzycha składał niemoralne propozycje, posługując się polszczyzną na poziomie różnej maści dresiarzy, czteroletnia kadencja PZKosz już była zakończona. W tej sytuacji "pojechał po bandzie", co spotkało się z konkretną reakcją Ministerstwa Sportu. Skądinąd ciekawe, czy zarządzający polskim sportem złożyliby podobne oświadczenie, gdyby nie wybuchł polityczny skandal z udziałem senatora PO. Wiadomo - ta partia jest u władzy i bardzo zależy jej, aby nie kojarzyć z nią różnych afer. Mogła więc paść w tej kwestii pewna odgórna dyrektywa. Gdyby tak się stało, wówczas trzeba pochwalić tego typu inicjatywę - chociaż może wcześniej trzeba było się zainteresować, co wyczynia miłościwie panujący prezes? Jest niewiele gorszych zjawisk niż przyspawany do stołka, mający poczucie bezkarności satrapa. I to obojętnie, czy jest prezydentem Białorusi, czy "tylko" stoi na czele jakiegoś tam związku sportowego... Panu L. wydawało się zapewne, że skoro jest w Platformie, do tego utrzymuje dobre kontakty z Grzegorzem Schetyną, to może robić z polską koszykówką co mu się żywnie podoba. Zatem przeliczył się. Tym niemniej nie jest przesądzone, czy nie wystartuje w nadchodzących wyborach - wówczas wcale nie jest bez szans na wygraną. W końcu nieco działaczy coś tam może mu zawdzięczać, a tzw. teren niekoniecznie musi być wstrząśnięty jego dotychczasową "działalnością". Trudno też dostrzec w światku koszykarskim osobę, która mogłaby stanowić realną alternatywę w wyborach. Tak więc różnie to się może jeszcze ułożyć. Wybór Ludwiczuka na kolejną kadencję byłby kolejnym krokiem wstecz dla polskiej koszykówki. Mógłby też w jakimś stopniu odbić się echem poza granicami Polski, wszak nasz kraj za pół roku organizuje mistrzostwa Europy koszykarek. Gdyby do tego czasu prezes usłyszał zarzuty korupcyjne, sytuacja byłaby cokolwiek niezręczna i wstydliwa...


Jak to mawiają przedstawiciele organów ściagania - sprawa jest rozwojowa, zatem na pewno będę do niej powracać.




Trzęsienie ziemi

Tak trzeba określić to, co wydarzyło się w ostatnich dniach w Wałbrzychu. Przed drugą turą wyborów na prezydenta miasta sztab kontrkandydata obecnego prezydenta ujawnił to nagranie (z góry uprzedzam, że językowi esteci nie powinni słuchać go bez nieco przytkanych uszu). Buta i chamstwo, jakie przebija z wypowiedzi senatora PO, Romana Ludwiczuka, nie są jeszcze tak szokujące, jak "załatwiactwo", którym wręcz poraża. Co więcej - będzie ono teraz przedmiotem analizy organów ścigania.

Pomyślałby ktoś - kolejny lokalny polityk, któremu obecność w parlamencie uderzyła do głowy jak woda sodowa. No i tutaj niestety trzeba dojść do jeszcze smutniejszych wniosków. Już nie o to chodzi, że należał do Krajowego Sądu Koleżeńskiego swojej partii, bo jej los jest mi jakby obojętny. Ten facet od 4 lat jest prezesem Polskiego Związku Koszykówki. To do niego należały istotne decyzje dotyczące funkcjonowania jednej z najbardziej popularnych dyscyplin sportowych w Polsce, choćby obsada stanowisk selekcjonerów pierwszej reprezentacji męskiej i żeńskiej. To on stworzył wręcz wodzowski model zarządzania związkiem, otaczając się gronem przytakujących na każdym kroku popleczników. To on zasiadał jednocześnie we władzach Polskiej Ligi Koszykówki, firmując swoim nazwiskiem chaos organizacyjny, nieudane - przez blisko 3 lata - próby znalezienia tytularnego sponsora dla ligi koszykarzy, marginalizację rozgrywek w telewizji oraz "cudowne" recepty na zbudowanie świetlanej przyszłości reprezentacji w postaci obowiązku gry w drugiej kwarcie (w praktyce wielokrotnie trenerzy tylko do tych 10 minut ograniczali ich występy) tzw. młodych talentów w wieku 22-23 lat. Ludwiczuk nie był w stanie podjąć realnych działań, które umożliwiłyby odzyskanie popularności basketu. Okazja była znakomita - w zeszłym roku Polska organizowała przecież męski Eurobasket, czyli jedną z największych w Europie (po piłkarskich ME) i nośnych medialnie imprez sportowych w grach zespołowych. W Polsce tego zainteresowania nie było specjalnie widać, a frekwencję na trybunach ratowali kibice z innych krajów, głównie Litwy, Serbii czy Słowenii. W przyszłym roku Litwini pokażą nam, na czym polega profesjonalna organizacja Eurobasketu, a zwłaszcza odpowiedni klimat wokół tej imprezy... I tak było lepiej, bo na rok 2009 przypadła prawdziwa eksplozja popularności Marcina Gortata. Jednak to nie pan prezes sprawił, że ona wybuchła, ale występy centra Orlando Magic. Ludwiczuk odtrąbił sukces propagandowy, ale nikt z działaczy koszykarskich nie chciał się wychylić i przyznać, że było nieco inaczej. Ta cisza dowodzi, że brakuje kogoś, kto stanowiłby realną opozycję dla działacza-polityka z Wałbrzycha.


Panie Ludwiczuk - bez względu na to, czy prokuratura dopatrzy się w Pana zachowaniu znamion przestępstwa, czy też nie, jest takie pojęcie jak honor. Oprócz rezygnacji z członkostwa w Platformie, jak najszybciej powinien zrezygnować Pan ze stanowiska prezesa PZKosz. Staropolskie porzekadło głosi: kończ waść, wstydu oszczędź...






O kobietach słów kilka...

Pisząc wcześniej o mojej koszykarskiej pasji, nie wspomniałem, że kobiecym basketem interesowałem się cokolwiek średnio, traktując go zawsze mniej prestiżowo od męskiego, w czym zresztą nie byłem odosobniony. Czasem obejrzałem jakiś ważny mecz pucharowy czy reprezentacyjny w TV (liga w zasadzie nie była pokazywana w TVP). Do dzisiaj jednak nie pojmuję, jak żadna telewizja w Polsce nie pokazała meczu finałowego mistrzostw Europy w 1999 roku, rozgrywanego w Katowicach, w którym to Polki wygrały z Francuzkami i zdobyły złoty medal! Stąd też ten niezaprzeczalny sukces przeszedł w Polsce jakoś bez echa, nie został odpowiednio wykorzystany (zwłaszcza w porównaniu do późniejszych osiągnięć siatkarek). Wizytówką kobiecej koszykówki była mierząca 213 cm wzrostu Małgorzata Dydek - światowy fenomen. Była zawodniczką, wokół której koncentrowała się gra zespołu (reprezentacji Polski, Lotosu Gdynia, Utah Starzz w WNBA), a przeciwniczki chwytały się różnych sposobów, aby powstrzymać polską wieżę. I traf chciał, że wiosną 2005 roku byłem świadkiem jej ostatniego (najprawdopodobniej) meczu w polskiej ekstraklasie.

To był pierwszy sezon koszykarek Wisły Can Pack Kraków w Eurolidze. Ambicje były spore, ale już za sukces uznano awans do finału ekstraklasy, gdzie rywalkami były wielokrotne (bodaj siedem razy z rzędu) mistrzynie Polski i dwukrotne finalistki Euroligi - drużyna Lotosu Gdynia. Wcześniej o poczynaniach wiślaczek dowiadywałem się - i to niezbyt regularnie - z mediów, ale to wydarzenie zainteresowało mnie nieco bliżej - na tyle, że zdecydowałem się pójść na czwarty mecz finałowy. Gdynianki rozstrzygnęły go na swoją korzyść i zdobyły kolejny tytuł na krajowym podwórku.

Jak odebrałem ten flirt z "babskim koszem"? Cóż, może zachwycony nie byłem, bo i slum dunków nie było, ani walki ponad 3 metry nad ziemią i w ogóle wszystko mniej dynamiczne niż w męskim baskecie. Jednak doszedłem do wniosku - przecież to ta sama gra, te same zasady, to samo boisko, pięć na pięć. I te same emocje, towarzyszące ostatnim sekundom meczu, gdy zwycięstwo jest na włosku. This is basketball.

Kolejny sezon wiślaczek śledziłem tak trochę z oddali. Owszem, bardziej niż wcześniej byłem zorientowany w składzie, wynikach, itp. Ale pewną przeszkodę stanowił skromny budżet studencki, no i na dodatek w środowe późne popołudnia, gdy dziewczyny grały w Eurolidze, miałem zajęcia na uczelni. Tak czy inaczej, z każdym kolejnym miesiącem rozkręcałem się, a na meczach finałowych po prostu nie mogło mnie zabraknąć. Po 18 latach tytuł wrócił na Reymonta - mimo że nie byłem "stąd", mój entuzjazm był spory, nigdy nie zapomnę tej radości chwilę po ostatnim meczu... W końcu przez kilka lat studiowania poczułem się już mocno związany z Krakowem. Byłem też zachwycony grą Anny DeForge i Jeleny Skerović.

Sezon 06/07 to już dużo większa aktywność i moja obecność na większości meczów w hali przy ul. Reymonta. Obrona tytułu w niesamowitych okolicznościach i kolejne niezapomniane chwile... Następny sezon to huśtawka nastrojów. Gra poniżej oczekiwań, zmiana trenera i gdy wydawało się, że Lotos Gdynia będzie nie do przeskoczenia w meczach finałowych, rywalizacja była niezwykle zacięta. Siódmy, decydujący o tytule, mecz w Gdyni na zawsze przejdzie do historii polskiej (i światowej!) koszykówki, bo czy może być inaczej? Gdyby ta szalona akcja nie powiodła się, tytuł zdobyłyby zawodniczki Lotosu. W dogrywce uskrzydlone wiślaczki wypunktowały swoje rywalki, obroniły mistrzostwo i późnym wieczorem zostały gorąco powitane przez tłum wiwatujących kibiców na lotnisku w Balicach.

Kilka dni po tym wydarzeniu zarejestrowałem się na forum koszykówki kobiet, gdzie udzielam się w miarę często, uczestnicząc też m. in. w typowaniu wyników PLKK, Euroligi i WNBA, czy też grając w tzw. fantasy. Trzeci kolejny sezon mam karnet na mecze wiślaczek, co dla osoby będącej na niemal każdym meczu jest dobrą inwestycją.

Zeszły sezon to wspaniała postawa w Eurolidze, wiele trzymających do samego końca w napięciu meczów, co ważne - zwycięskich i awans do Final Four. W lidze kibiców Wisły spotkało natomiast bardzo przykre rozczarowanie. Co przyniesie ten sezon? Wygląda na to, że w PLKK są duże szanse na tytuł i te rozgrywki będą priorytetem, nieco kosztem Euroligi. Jak będzie, to się okaże. W każdym meczu mocno ściskam kciuki za powodzenie koszykarek z Białą Gwiazdą na piersi, mając przy okazji pewność, że polska liga prezentuje naprawdę wysoki poziom. Świadczą o tym nazwiska koszykarek, które w ostatnich latach przewinęły się przez rozgrywki Polskiej Ligi Koszykówki Kobiet i grają w niej obecnie. Ponadto mam świadomość, że kobiecy basket w niczym nie ustępuje męskiemu, dostarczając takich samych emocji. A do tego przyjemniej spojrzeć jest na parkiet, gdy biegają po nim zawodniczki mające w sobie wiele kobiecego uroku;).



PS. Dopiski różnej treści w linkowanym filmiku nie są mojego autorstwa. Obecnie na youtube jest tylko film w takiej właśnie wersji.





Moja pasja

Zasady koszykówki określił w 1891 r. kanadyjski pastor James Naismith. Zapewne nie był świadomy tego, jak wielką popularnością będzie w przyszłości cieszyć się ta gra, wymyślona jako urozmaicenie zajęć ruchowych dla studentów jednej z amerykańskich uczelni. 100 lat po tym wydarzeniu koszykówka zaczęła również krok po kroku zyskiwać wielkiego zwolennika w mojej skromnej osobie.

Nieraz zastanawiałem się - co takiego jest w tej dyscyplinie sportu, że od wielu lat jest dla mnie najważniejsza albo pierwsza tuż po piłce nożnej (ale - jak wiadomo - futbol to jakby całkiem inna planeta spośród dyscyplin sportu niemal na całym świecie). Na parkiecie o powierzchni nieco ponad 400 metrów kwadratowych dziesięciu ponadprzeciętnego wzrostu facetów lub facetek w krótkich spodenkach biega za pomarańczową z reguły piłką, próbując umieścić ją w prowizorycznym koszu, umieszczonym nieco ponad 3 metry nad ziemią. Są jakieś dziwne trumny, limit czasu na rozegranie akcji, sędziowie mogą odgwizdać kroki czy niesioną, poza tym w slangu funkcjonują takie pojęcia jak wsad, czapa, zasłona. Jednym słowem - dla laika jest to cokolwiek egzotyczne. Jednak ta gra porywa. Wystarczy wziąć piłkę w dłonie i rzucić do kosza, zagrać jeden na jednego, minąć przeciwnika dwutaktem czy skutecznie wybronić akcję rywali, aby poczuć tą magię.

Tak, to była niezwykła fascynacja, potęgowana tym, co działo się na początku lat 90-tych. Któż nie pamięta słynnego zawołania Włodzimierza Szaranowicza w TVP2 "hej hej, tu NBA"? Ta amerykańska liga w pełni zasłużenie zdobywała sobie na całym świecie zawrotną popularność. Z jednej strony niesamowici zawodnicy, drużyny, trenerzy, nieziemskie akcje, mrożące krew w żyłach końcówki meczów, zaś z drugiej - świetnie rozwijający się marketing i coraz większe pieniądze z tytułu kontraktów, reklam, transmisji telewizyjnych. Na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie (1992) w reprezentacji USA wystąpiły absolutnie największe gwiazdy koszykówki. Świat oszalał. Ta drużyna to był prawdziwy DREAM TEAM! Drugiej takiej w historii koszykówki chyba już nie będzie. Jordan, Pippen, Drexler, Barkley, Magic Johnson, Bird, Stockton, Malone, Robinson, Ewing... Gwiazdy NBA miażdżyły wszystkich rywali, co było odzwierciedleniem wielkiej przepaści, dzielącej USA od reszty koszykarskiego świata. Dzisiaj ta różnica nie jest tak wielka, gra bardziej zbilansowana, nie oparta w takim stopniu na indywidualnościach. Właśnie przez brak takich megagwiazd (punktem zwrotnym było ostateczne zakończenie kariery przez Michaela Jordana), może też pewien przesyt czy kłótnie o pieniądze (lockaut spowodował późniejszy start sezonu 1998/99) NBA przestała być tak popularna. W Polsce transmisje lecą tylko w Canal+, co stanowi istotne utrudnienie dla śledzenia ligi. Przyznaję - moja wiedza na temat NBA jest znacznie, znacznie mniejsza niż w latach 90-tych. I to pomimo obecności Marcina Gortata w Orlando Magic. Bardzo ciężko wrócić na tamte tory.

Mieszkając w Przemyślu, miałem to szczęście, że działacze miejscowej Polonii wymarzyli sobie zbudowanie liczącej się w Polsce koszykarskiej drużyny - wręcz coś z niczego. Ten temat na pewno będę w przyszłości wałkować, tutaj tylko mały skrót. Jesienią 1992 roku pierwszy raz wybrałem się na mecz Przemyskich Niedźwiadków. Tak mi się spodobało, że przez niemal 8 lat nie opuściłem żadnego meczu ligowego rozegranego w Przemyślu. W 1994 roku był awans do ekstraklasy, rok później srebrny medal, a w kolejnym roku - brąz. Niesamowite sukcesy, świetni jak na tamte realia koszykarze, no i żywiołowy doping przemyskich kibiców, który nieraz pomógł odnieść zwycięstwa. Potem nadeszła degrengolada i spadek po sześciu latach w polskiej elicie. Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, zwykle idzie o pieniądze, a w tym przypadku też o dość kiepskie zarządzanie klubem. Przemyscy działacze nie byli w stanie odnaleźć się w swoistym wyścigu zbrojeń, jaki zapanował w polskiej lidze, do tego dla niektórych z nich ważniejsze były występy trzecioligowych piłkarzy...

W drugiej połowie lat 90-tych zapanował boom, kluby pozyskiwały coraz to zasobniejszych sponsorów, a dzięki temu i lepszych koszykarzy zza granicy. Czołowe polskie drużyny zrobiły znaczące postępy w europejskich rozgrywkach, a reprezentacja w 1997 roku zajęła siódme miejsce na mistrzostwach Europy (z koszykarzem Polonii, Krzysztofem Milą w składzie). To dzisiaj brzmi nieprawdopodobnie, ale TVP1 przez bodajże 3 lata transmitowała "na żywo" mecze ekstraklasy koszykarzy w sobotę, względnie niedzielę o godz. 14.00 lub 15.00! Dopiero sukcesy Małysza sprawiły, że skończyło się to telewizyjne Eldorado dla koszykówki. Jednak przyczynami takiego stanu rzeczy były też porażki reprezentacji w walce o awans do mistrzostw Europy (nie da się ukryć - Polacy to kibice sukcesu...), a także umożliwienie gry w PLK większej ilości obcokrajowców. Trend normalny w całej Europie wskutek otwarcia granic, jednak wiadomo - Polacy nie gęsi i swoich bardzo utalentowanych koszykarzy mają. Szkoda tylko, że przy okazji niezwykle zmanierowanych i żądających zbyt wiele za swoje nieraz przereklamowane usługi. Nie dziwi więc, że kluby zaczęły sięgać po lepszych i często tańszych koszykarzy z USA czy byłej Jugosławii. No ale zanim do tego doszło, widzowie w całej Polsce mogli fascynować się siedmiomeczowymi thrillerami w finale PLK: Zepter Śląsk Wrocław kontra Pekaes Pruszków, a rok później - Śląsk vs. Nobiles (Anwil) Włocławek. Wówczas objawił się trenerski geniusz Andreja Urlepa, a na wyżyny nieprzeciętnych umiejętności wznosili się Adam Wójcik, Maciej Zieliński czy Igor Griszczuk. W międzyczasie - jesienią 1998 roku - Śląsk wygrał ligowy klasyk we Włocławku w niesamowitych okolicznościach.


Czy koszykówka nie potrafi być wspaniała i okrutna zarazem?...

To jest właśnie to, co uwielbiam w tej grze - walka o zwycięstwo do ostatnich sekund, powodująca niesamowite emocje zarówno wśród zawodników, jak i kibiców. Zmienność akcji, dynamika, wspaniałe rzuty, slum dunki, ważne i efektowne zbiórki, podania, przechwyty, bloki, a także różne rozwiązania taktyczne trenerów. Duże znaczenie ma też obserwacja statystyk, bo nie można powiedzieć, że cała sprawa zamyka się w tym, aby zdobyć o punkt więcej niż przeciwna drużyna. Trzeba znać swoje mocne i słabsze strony, wiedzieć, skąd może przyjść największe zagrożenie. Koszykówka jest dla mnie na piedestale, pomimo tego, że osiągnięcia polskich drużyn w ostatnich latach - delikatnie mówiąc - nie zachwycają, a poza tym brak dobrych speców od marketingu, którzy potrafiliby odpowiednio rozpowszechnić takie wydarzenia jak męski Eurobasket w 2009 roku, rozgrywany w Polsce. Zatem nie należę do tych kibiców, dla których istotne przy zainteresowaniu się daną dyscypliną są przede wszystkim sukcesy odnoszone przez rodaków. I całe szczęście.

Po prostu - I love this game!