Leć, Adam, leć!
Czasem zastanawiam się, czy w XXI wieku (pomimo, że upłynęła tylko nieco ponad jedna dekada tego stulecia) objawi się polski sportowiec, który odniesie co najmniej tyle sukcesów w popularnej dyscyplinie, co Adam Małysz w latach 2001-2011, będzie umieć wracać na szczyty geniuszu po dłuższych lub krótszych kryzysach, a ponadto - będzie w stanie po osiągnięciu wielkiej popularności pozostać sobą. Zwykłym, szczerym człowiekiem, wręcz nieco zażenowanym tym całym szumem i próbą wciągnięcia na siłę do świata celebrytów (czyli osób znanych głównie z tego, że są znane, chociaż tak naprawdę to nie wiadomo dlaczego). Na temat niesamowitego skoczka z Wisły napisano już niejedną książkę, w prasie i Internecie pojawiły się setki tysięcy różnych artykułów - że o innych dowodach popularności nie wspomnę.
Byłem w nieco innej sytuacji od dużej większości świadków sukcesów Adama, gdyż skoki narciarskie oglądałem w telewizji wiele lat przed nastaniem tej niesamowitej ery - w zasadzie tak od drugiej połowy lat 80-tych XX wieku. Wówczas jeszcze wszyscy - poza prekursorem stylu "V", Janem Boeklevem - fruwali na nartach tzw. stylem klasycznym. Na początku lat 90-tych styl zaczął się zmieniać, jednak polscy skoczkowie nadal byli tylko tłem dla Finów, Austriaków, Niemców czy Norwegów. Jaskółka na lepsze czasy pojawiła się w sezonie 1994/95. Wówczas zaledwie 17-letni Adam Małysz w konkursie na średniej skoczni na mistrzostwach świata w Thunder Bay zajął 10. miejsce, a na dużej skoczni był o miejsce niżej. W kolejnym sezonie wygrał konkurs w Pucharze Świata, w roku przedolimpijskim dwurotnie triumfował na japońskich skoczniach. Jednak igrzyska w Nagano (podobnie jak cały sezon 1997/98) to wielka klapa. Małysza w obu olimpijskich konkursach zajął miejsca pod koniec stawki i zaczął rozmyślać nad zakończeniem kariery. Kolejne dwa sezony były już nieco lepsze, ale nadal dużo słabsze od rozbudzonych wcześniej aspiracji. Aż wreszcie przyszedł sezon 2000/2001...
Złoto na średniej skoczni i srebro na średniej na mistrzostwach świata, wygrany w genialnym wręcz stylu Turniej Czterech Skoczni oraz Kryształowa Kula za zdobycie Pucharu Świata z ogromną przewagą nad rywalami (jedenaście wygranych w całym sezonie!), sprawiły, że w ciągu dosłownie kilku tygodni media i kibice nie tylko w Polsce oszaleli wręcz na punkcie niepozornego skoczka z Wisły. Duża w tym zasługa trenera Apoloniusza Tajnera oraz fizjologa i psychologa kadry. Ci ludzie umieli odpowiednio przygotować Adama pod względem fizycznym i mentalnym do osiągnięcia tych bezprecedensowych w polskich sportach zimowych sukcesów. Bo przecież w kolejnym sezonie po stronie osiągnięć znów był Puchar Świata (pierwsza wygrana w konkursie w Zakopanem) oraz srebro i brąz na igrzyskach w Salt Lake City. Przed najważniejszą imprezą sezonu Małysz przechodził pewne załamanie formy, ale zdołał wrócić do odpowiedniej dyspozycji. Nie było jednak mocnych na rewelacyjnego Simona Ammanna. Podobnie było w sezonie 2002/2003 - Turniej Czterech Skoczni i Puchar Świata poniżej rozbudzonych oczekiwań, ale gdy przyszło do mistrzostw świata w Predazzo, Adam pokazał niesamowitą klasę. Najpierw triumfował na dużej skoczni, gdzie blisko był Matti Hautamaeki, a potem już totalnie zdeklasował wszystkich rywali na średnim obiekcie. Ta świetna dyspozycja zaowocowała również wygranymi w zawodach Pucharu Świata i sięgnięciem po raz trzeci z rzędu po Kryształową Kulę.
Następne trzy sezony były znacznie słabsze. W Pucharze Świata zaczął rządzić Janne Ahonen, na mistrzostwach świata w 2005 roku i igrzyskach w Turynie rok później Adam był w najlepszym wypadku na 6. miejscu. Współpraca z Heinzem Kuttinem, który przejął kadrę po Tajnerze, nie układała się najlepiej. Wydawało się, że skoczek z Wisły już nie wróci do świetnej dyspozycji z lat 2001-2003.
A jednak udało się! Sezon 2006/2007 to czwarty w karierze Puchar Świata i złoty medal mistrzostw świata na średniej skoczni w Sapporo, gdzie konkurenci zostali wręcz zmiażdżeni. Szkoda tylko czwartego miejsca na dużym obiekcie, gdzie Adam pechowo nie wywalczył medalu. Te osiągnięcia to także zasługa słynnego Fina Hannu Lepistoe, który podjął współpracę z Polskim Związkiem Narciarskim.
Kolejne dwa lata znów słabsze - poza pierwszą dziesiątką na mistrzostwach świata w 2009 roku - zatem niewielu upatrywało szans na medal Adama przed sezonem olimpijskim. Dlatego też dwa srebrne medale w Vancouver uznano za ogromny sukces. Lepszy okazał się tylko ponownie fenomenalny Ammann. To jednak nie koniec. Jako 33-letni weteran skoczni, Małysz wywalczył brąz na mistrzostwach świata w Oslo (średnia skocznia), a w całym sezonie Pucharu Świata również stanął na najniższym stopniu podium. Po raz 39 i ostatni w konkursie Pucharu Świata, sięgnął po wygraną w Zakopanem 21 stycznia tego roku.
Czy mógł osiągnąć więcej? Oczywiście, ale to można powiedzieć o każdym sportowcu. Trochę szkoda, że nie ma w kolekcji złota olimpijskiego, chociaż cztery medale igrzysk robią imponujące wrażenie. Poza triumfem w 2001 roku tylko raz był na podium (3 miejsce) Turnieju Czterech Skoczni. Słabiej spisywał się na mamutach, stąd też ani razu nie wywalczył medalu na mistrzostwach świata w lotach. Jednak nie można mieć wszystkiego i to, co osiągnął, na trwałe przeszło do historii polskiego sportu i światowych skoków narciarskich. Małysz jest wzorem do naśladowania nie tylko dla wielu początkujących polskich skoczków, ale także Austraików, Finów, Norwegów, Niemców czy Japończyków. Także z uwagi na swój ujmujący charakter, optymizm, koleżeńskość. To właśnie czyni go jeszcze większym sportowcem. Jego sukcesy dostarczyły bardzo wielu niekłamanych emocji i wzruszeń - sporo na ten temat mogę powiedzieć z własnego doświadczenia.
I aż żal, że w nadchodzącym sezonie ten wielki-mały człowiek z Wisły nie siądzie na belce, żeby za chwilę odjechać i wzbić się - jak najdalej...