poniedziałek, 27 grudnia 2010

Nie jest źle, ale...


W obecnym sezonie koszykarki Wisły Can Pack Kraków rozegrały dotąd łącznie 22 mecze w rozgrywkach polskiej ekstraklasy i Euroligi. Obecnie trwająca przerwa świąteczno-noworoczna skłania do analizy na temat dotychczasowych wyników drużyny, której występom przyglądam się z dużą uwagą.

Zacząć należy od sytuacji z poprzedniego sezonu, bowiem miał on spory wpływ na określenie pewnych priorytetów przez kierownictwo klubu. Niekwestionowanym sukcesem był awans do rozgrywek Final Four Euroligi, ale jednocześnie zespół prowadzony przez Jose Ignacio Hernandeza nie awansował do półfinału play off w PLKK! Niepowodzenie na krajowym podwórku spowodowało, że celem nr 1 dla włodarzy TS Wisła jest w obecnym sezonie odzyskanie tytułu mistrza Polski, zaś osiągnięcia na europejskich parkietach są jakby dodatkiem. Sporej przebudowie uległ skład. Odeszła przede wszystkim – po trzech latach występów w barwach Wisły – świetna Marta Fernandez, zespół opuściły także krytykowane za słabą postawę w lidze Liron Cohen i Iziane Castro-Marquez, niezbyt pasująca do zespołu Katerina Zohnova, zaś spośród Polek najistotniejsze były ubytki doświadczonych podkoszowych: Agnieszki Majewskiej i Anny Wielebnowskiej. W ich miejsce do Krakowa trafiły: MVP poprzedniego sezonu PLKK – Australijka Erin Phillips,  chorwacka rozgrywająca Andja Jelavić, doświadczona Łotyszka Gunta Basko oraz dwie reprezentantki Polski: Magdalena Leciejewska i Katarzyna Krężel. W styczniu drużynę ma wzmocnić jeszcze amerykańska skrzydłowa Nicole Powell.

W polskiej ekstraklasie wiślaczki zajmują jak dotąd pierwsze miejsce – na 14 meczów odniosły 13 zwycięstw. Przy pewnej dozie szczęścia (ale chyba jeszcze bardziej rozsądku) bilans po stronie porażek mógł być zerowy. Jednak 14 listopada wicemistrzynie Polski, AZS PWSZ Gorzów Wlkp. w hali przy Reymonta prowadziły niemal od samego początku, zaś ekipie Wisły gra nie kleiła się. Dopiero zryw w czwartej kwarcie spowodował odwrócenie się sytuacji. W ostatniej minucie szansa na zwycięstwo była spora, ale wiślaczki spudłowały cztery rzuty wolne pod rząd, a następnie nie faulowały rywalek, które wykorzystały to bezwzględnie, trafiając równo z końcową syreną za 3 pkt, dzięki czemu doprowadziły do dogrywki, w której minimalnie wygrały... Cóż, taki jest sport, a w lutym w Gorzowie sytuacja może się odwrócić. Poza tym drużyna dowodzona przez Hernandeza raczej bez większych problemów odnosiła wygrane. Szczególnie cenne były ciężko wywalczone triumfy w Polkowicach i Toruniu, z zespołami zaliczanymi do ścisłej czołówki PLKK. Oprócz tego, jedynie w inaugurującym ligę meczu z Artego Bydgoszcz oraz w ostatnim z dotychczasowych – przeciwko Tęczy Leszno – o wygranych decydowała nerwowa końcówka. Pozostałe spotkania kończyły się wyraźnymi zwycięstwami faworytek z Krakowa – spośród nich na uwagę zwraca odprawienie różnicą 28 pkt mistrzyń z poprzednich dwóch sezonów (choć w obecnych rozgrywkach dysponują one cokolwiek słabszym składem i na parkiecie, i na ławce trenerskiej) – Lotosu Gdynia.

Z powodu rozstawienia w Eurolidze – będącego rzecz jasna konsekwencją awansu do Final Four – w obecnym sezonie grupa, do której trafiła Wisła, jest łatwiejsza od tej z poprzedniego sezonu. Taranto, Kosice, Pecs, Mondeville, Ryga – niewątpliwie nie są to ekipy z europejskiego topu. Jedynie Taranto dysponuje składem i aspiracjami podobnymi do teamu z Krakowa. Właśnie z tą drużyną wiślaczki poniosły dwie porażki. O ile niepowodzenie we Włoszech było niejako wkalkulowane w ryzyko (6 pkt różnicy po bardzo zaciętym meczu), to przegrana z włoskim teamem w hali przy Reymonta boli z kilku powodów. Po pierwsze – zawodniczki Wisły przegrały po dramatycznej końcówce różnicą zaledwie 1 pkt, przy czym na ostatnią akcję nie miały sensownego pomysłu, zostawiając wszystko Erin Phillips. Taka strategia była zbyt czytelna i miała nikłe szanse powodzenia. Po drugie – ta porażka przerwała passę szesnastu kolejnych zwycięstw na własnym parkiecie w Eurolidze (poprzednio w Krakowie wygrał Halcon Avenida Salamanca 12 listopada 2008 r. - trenerem hiszpańskiego teamu był wówczas... Jose Ignacio Hernandez). Wreszcie po trzecie, chyba najważniejsze – to rozstrzygnięcie może spowodować, że Wisła nie będzie mieć atutu własnej hali nawet w pierwszej rundzie play off. Jeszcze pod tym względem nie wszystko stracone, ale trzeba wygrać zarówno w Rydze, jak i Koszycach (co będzie dużo trudniejsze), choć i tak wówczas jeszcze nie będzie pewności co do znalezienia się w pierwszej ósemce po rozgrywkach sezonu zasadniczego. Ciężko zrozumieć też - a może przede wszystkim - wpadkę na inaugurację rozgrywek w Mondeville. Do przerwy Wisła miała 9 pkt przewagi, ale w drugiej połowie coś się załamało i przegrała 65:76... Francuzki zagrały jedno z dwóch najlepszych spotkań w Eurolidze (ograły też Taranto i dla Włoszek była to jak dotąd jedyna porażka), bo ich ostatnie osiągnięcia cokolwiek nie zachwycają, a może po prostu w ich przypadku wszystko wróciło do "normy". Tym bardziej więc team Hernandeza nie powinien był dopuścić do takiego rozstrzygnięcia. W Krakowie dość pewnie wygrała Wisła, z nawiązką odrabiając stratę w małych punktach z Mondeville (65:47). Poza tym koszykarki z Białą Gwiazdą na koszulce dwukrotnie ograły „stare znajome” z Pecsu (pewniej na Węgrzech niż w Krakowie), były bezwzględne dla TTT Ryga (89:48 mówi samo za siebie) i po nieco nerwowym meczu wygrały z Dobrymi Aniołami z Koszyc (66:61).

Bilans 5-3 gwarantuje już teraz spokojny awans do play off, ale czy to było celem samym w sobie dla wiślaczek przed rozpoczęciem tego sezonu? Tutaj trzeba mieć wątpliwości. Podkreślę jeszcze raz – grupa jest naprawdę łatwa, więc najistotniejsze powinno być wyśrubowanie jak najlepszego wyniku, aby miało to przełożenie na pozycję po sezonie zasadniczym, co wręcz wymusza taki, a nie inny regulamin rozgrywek. W zeszłym sezonie bilans 9-1 pozwolił Wiśle na rozstawienie z nr 3 w drabince play off i tym samym posiadanie atutu własnego parkietu zarówno w pierwszej, jak i drugiej rundzie. Obecnie, po ośmiu meczach bilans 7-1 był jak najbardziej realny i osiągnięcie go znacznie przybliżyłoby pierwszą czwórkę przed play off. Jednak chyba dają tutaj znać o sobie nakreślone przez działaczy priorytety – od Euroligi ważniejsze są rozgrywki PLKK i to przede wszystkim na krajowym podwórku trzeba się koncentrować na odnoszeniu zwycięstw...


Jeśli chodzi o ekstraklasę, wiślaczki czeka w miarę spokojny styczeń. W zasadzie tylko spotkanie z Energą w Krakowie może dostarczyć pewnych emocji, choćby z uwagi na osobę coacha toruńskiego teamu, Elmedina Omanicia, który doprowadził Wisłę w latach 2006-07 do triumfów w krajowych rozgrywkach. W drugiej połowie lutego odbędą się za to dwa szalenie istotne mecze dla układu czołowej trójki - najpierw wyjazd do Gorzowa, a następnie gra u siebie przeciwko polkowickiemu CCC. Nieco więcej wysiłku mogą kosztować wyjazdowe spotkania w Gdyni i Pruszkowie. Natomiast w Eurolidze będą - jak wspomniałem - dwa bardzo ważne w kontekście pozycji przed play off występy na obcych parkietach. Drużynie powinna już pomóc powracająca po złamaniu kości śródstopia Gunta Basko. Nieco bardziej skomplikowana sytuacja jest z Nicole Powell. Jej przyjazd z pewnością ożywi grę na obwodzie i wprowadzi nowe rozwiązania taktyczne, ale wszystko wskazuje na to, że jedynie w PLKK. W rozgrywkach europejskich mogą grać bowiem tylko dwie zawodniczki spoza Europy, a przecież są już w składzie Phillips i Burse. Zatem istnieje jedynie możliwość wymiany którejś z nich.


Jednak o tym, jak zaprezentowały się w dotychczasowych meczach poszczególne zawodniczki Wisły, napiszę następnym razem.


wtorek, 21 grudnia 2010

Panu już dziękujemy...


Pisałem o karygodnym zachowaniu Romana Ludwiczuka, ujawnionym dzięki nagranej rozmowie, w której ponawiał korupcyjną propozycję wobec jednego z wałbrzyskich samorządowców. Senator i prezes PZKosz w jednej osobie stracił tym samym zaufanie własnej partii i doszczętnie skompromitował się w oczach opinii publicznej. Swoimi wcześniejszymi "popisami" (a czasem ich brakiem, gdy były potrzebne rzetelne działania) dał dowód, że nie powinien stać już na czele koszykarskiej centrali.

Przeoczyłem wówczas jeden istotny szczegół. Otóż w momencie, gdy Ludwiczuk kilka dni przed drugą turą wyborów na prezydenta Wałbrzycha składał niemoralne propozycje, posługując się polszczyzną na poziomie różnej maści dresiarzy, czteroletnia kadencja PZKosz już była zakończona. W tej sytuacji "pojechał po bandzie", co spotkało się z konkretną reakcją Ministerstwa Sportu. Skądinąd ciekawe, czy zarządzający polskim sportem złożyliby podobne oświadczenie, gdyby nie wybuchł polityczny skandal z udziałem senatora PO. Wiadomo - ta partia jest u władzy i bardzo zależy jej, aby nie kojarzyć z nią różnych afer. Mogła więc paść w tej kwestii pewna odgórna dyrektywa. Gdyby tak się stało, wówczas trzeba pochwalić tego typu inicjatywę - chociaż może wcześniej trzeba było się zainteresować, co wyczynia miłościwie panujący prezes? Jest niewiele gorszych zjawisk niż przyspawany do stołka, mający poczucie bezkarności satrapa. I to obojętnie, czy jest prezydentem Białorusi, czy "tylko" stoi na czele jakiegoś tam związku sportowego... Panu L. wydawało się zapewne, że skoro jest w Platformie, do tego utrzymuje dobre kontakty z Grzegorzem Schetyną, to może robić z polską koszykówką co mu się żywnie podoba. Zatem przeliczył się. Tym niemniej nie jest przesądzone, czy nie wystartuje w nadchodzących wyborach - wówczas wcale nie jest bez szans na wygraną. W końcu nieco działaczy coś tam może mu zawdzięczać, a tzw. teren niekoniecznie musi być wstrząśnięty jego dotychczasową "działalnością". Trudno też dostrzec w światku koszykarskim osobę, która mogłaby stanowić realną alternatywę w wyborach. Tak więc różnie to się może jeszcze ułożyć. Wybór Ludwiczuka na kolejną kadencję byłby kolejnym krokiem wstecz dla polskiej koszykówki. Mógłby też w jakimś stopniu odbić się echem poza granicami Polski, wszak nasz kraj za pół roku organizuje mistrzostwa Europy koszykarek. Gdyby do tego czasu prezes usłyszał zarzuty korupcyjne, sytuacja byłaby cokolwiek niezręczna i wstydliwa...


Jak to mawiają przedstawiciele organów ściagania - sprawa jest rozwojowa, zatem na pewno będę do niej powracać.

niedziela, 12 grudnia 2010

Quo vadis, Wisło?


W ostatni weekend listopada zakończyła się runda jesienna piłkarskiej ekstraklasy. Rok temu, przed zimową przerwą Wisła Kraków była liderem, mając kilka punktów przewagi nad warszawską Legią i poznańskim Lechem. Wobec tego, drugie miejsce na półmetku tego sezonu należałoby traktować jako rozczarowanie. Jednak - paradoksalnie - trzeba stwierdzić, że to wynik nawet powyżej oczekiwań, biorąc pod uwagę zawirowania, jakie miały miejsce w klubie od zakończenia poprzedniego sezonu.

W przerwie letniej nastąpiła gruntowna wymiana składu. Trudno jednak uznać, aby to były przemyślane działania władz klubu. W rozsypkę poszła praktycznie cała formacja defensywna, ze świetnym duetem stoperów Głowacki - Marcelo na czele. Poziom sprowadzonych obrońców nie dość, że nie był zadowalający, to jeszcze musieli oni przechodzić okres aklimatyzacji w  Polsce. Rozczarowaniem okazał się też serbski bramkarz Milan Jovanić, który miał pozbawić bluzy z numerem 1 Mariusza Pawełka. Ze stanu przednich formacji równiez ciężko było być zadowolonym, chociaż pod względem ilościowym sytuacja się poprawiła, ale nie miało to konkretnego przełożenia na jakość. Kilku podstawowych wcześniej piłkarzy nie prezentowało na początku sezonu - mówiąc oględnie - zbyt wysokiej formy, a do tego Patryk Małecki omal nie został dyscyplinarnie wyrzucony z klubu. Wracający po 5 latach na Reymonta Maciej Żurawski nie okazał się mężem opatrznościowym. Niewykorzystany przez niego rzut karny w końcówce pierwszego meczu eliminacji Ligi Europejskiej z Karabachem Agdam postawił Białą Gwiazdę przed rewanżem w Baku w mało komfortowej sytuacji. Tydzień później wiślacy byli już za burtą pucharów, a nazajutrz Henryk Kasperczak podał się do dymisji. Jego druga kadencja w Wiśle jest dość dobrym przykładem powiedzenia, że dwukrotne wchodzenie do tej samej rzeki (nomen omen) jest cokolwiek ryzykowne.

Po dwutygodniowym okresie bezkrólewia, podczas którego pełniący obowiązki trenera Tomasz Kulawik poprowadził dużynę do dwóch ligowych zwycięstw i jednej porażki, władze klubu ogłosiły nazwisko następcy Kasperczaka. Prezes SSA Wisła, Bogdan Basałaj podkreślał, że będzie nim obcokrajowiec. Jednak powszechnie spodziewano się bardziej znanego nazwiska niż Robert Maaskant. Holender dostał kredyt zaufania od zarządu i oczywiście wszechwładnego Bogusława Cupiała. Występ w Białymstoku przeciwko liderującej Jagiellonii był cokolwiek obiecujący i nawet bardziej adekwatnym wynikiem niż minimalna porażka byłby remis. Potem jednak zaczęło się dziać niezbyt ciekawie. Trzy remisy pod rząd (z czego zwłaszcza 0:0 u siebie z przedostatnim wówczas w tabeli Śląskiem Wrocław chluby nie przyniosło) i porażka z Górnikiem w Zabrzu sprawiły obsunięcie się na ósme miejsce. A przecież najtrudniejsze i najbardziej prestiżowe mecze były dopiero przed wiślakami... Holenderski coach kombinował co nieco z ustawieniem wyjściowej jedenastki. Na duży plus można zapisać mu, że nie ustawał w poszukiwaniach optymalnego zestawienia - praktycznie każdy piłkarz z ponad 20-osobowej kadry otrzymał szansę do pokazania swoich umiejętności. Taką okazję w meczu z Lechią Gdańsk doskonale wykorzystał Andraż Kirm. Słoweniec strzelił dwie bramki, przy jednej asystował, a do tego wywalczył rzut karny, zamieniony po chwili na bramkę. Co z tego, że wiślakom udało się rozegrać bardzo dobry mecz, skoro tydzień później polegli w Pozaniu ze słabo spisującym się w lidze Lechem 1:4. Zapewne po tej porażce Maaskant nie czuł się zbyt komfortowo, wiedząc, że w kolejnych meczach nie może pozwolić sobie na margines błędu. Derby na stadionie Cracovii były mało atrakcyjne i kiedy wydawalo się, że zakończą się bez bramek, w 94. minucie Nourdin Boukhari strzelił zwycięskiego gola. Warto wspomnieć, że był to pierwszy mecz, w którym Marokańczyk nie wyszedł w podstawowej jedenastce, a na boisku pojawił się dopiero w 75. minucie. Padały głosy, że jest pupilkiem trenera, ale okazało się, że u Maaskanta świętych krów nie ma. Tydzień później do Krakowa przyjechała odradzająca się po kiepskim starcie sezonu, opromieniona czterema kolejnymi wygranymi Legia. Wiślacy świetnie rozpracowali rywala, zagrali z polotem i pewną dozą szczęścia (ale ono sprzyja lepszym), szaleli Paweł Brożek i Małecki, Radosław Sobolewski był niezastąpiony w walce w środkowej strefie boiska, Erik Cikos świetnie inicjował ataki skrzydłem i podobnie jak Osman Chavez był bezbłędny w defensywie. Pawełek znów potwierdził, że postawienie na niego przez Maaskanta było strzałem w dziesiątkę. Legia nie miała wiele do powiedzenia, chociaż końcowy wynik jest może nieco za wysoki. W następnej kolejce wiślacy zagrali na Reymonta z Zagłębiem Lubin. Nie zachwycili, ale zwycięski gol zdobyty na  kilka minut przed końcem sprawił, że Biała Gwiazda została wiceliderem. Tą pozycję utrzymała po bardzo cennej wygranej - również 1:0 - w Warszawie z Polonią.


Zatem ostatnie cztery mecze okazały się zwycięskie, do tego wiślacy zachowali w nich także czyste konto po stronie strat. Postawa defensywy była wcześniej piętą Achillesową zespołu (w pierwszych 11 meczach 15 goli straconych), narzekał na nią Maaskant. W końcu jednak znalazł receptę na ten problem. Trzeba podkreślić świetną rundę w wykonaniu Pawełka, na którego konkurencja w osobie Jovanicia podziałała bardzo mobilizująco. Niejeden raz uratował zespół przed stratą goli, broniąc nieraz w niemal beznadziejnych sytuacjach. Z meczu na mecz coraz pewniej radził sobie także na środku obrony Chavez, podobnie jak Cikos na prawej stronie. Pewien postęp po bardzo kiepskim starcie zanotował Gordan Bunoza. Natomiast Dragan Paljić poprawnie wywiązywał się z nowej dla siebie roli lewego obrońcy. Pod koniec rundy odnalazł się Paweł Brożek, nieźle jako rozgrywający radził sobie Łukasz Garguła, który w końcu wrócił do pełni sił po przewlekłej kontuzji. Zwyżkę formy zanotowali równiez Kirm i Sobolewski. Małecki posiada wielki talent, ale na pewno nie wykorzystuje swoich umiejętności - jeśli nie przestanie grać tak egoistycznie, raczej powinien szukać nowego klubu, a przynajmniej usiąść na ławce. Świetnie swoją szansę w meczu z Legią wykorzystał Tomas Jirsak, grający wcześniej bardzo mało. Tak wyglądała podstawowa jedenastka w ostatnich meczach. Bardzo obiecująco prezentował się pozyskany z Korony Kielce defensywny pomocnik Cezary Wilk. O tą pozycję kibice Wisły - po ewentualnym przejściu na emeryturę Sobola - mogą być spokojni. Kto zawiódł? Na pewno Piotr Brożek, Boukhari i Żurawski, również nie wykorzystał swojej szansy Serge Branco. Andres Rios po wyleczeniu kontuzji nie wrócił już do składu, a w ciągu kilkunastominutowych występów ciężko było mu pokazać pełnię swoich nieprzeciętnych możliwości. Rafał Boguski miał dostać swoją szansę - trener widział go w "jedenastce" na mecz z Górnikiem, ale na treningu zerwał więzadła w kolanie. Cleber grał słabiej niż w poprzednich sezonach, popełniał błędy, ale pewnie zachowałby miejsce w podstawowym skłądzie, gdyby nie koszmarnie wyglądająca kontuzja w ostatnich minutach meczu w Poznaniu. Na szczęście jej skutki nie okazały się bardzo poważne, ale doświadczony  Brazylijczyk raczej nie wystąpi już w koszulce z Białą Gwiazdą. Albo zakończy swoją bogatą karierę, albo odejdzie do innego klubu.

Niezwykle ważna będzie przerwa zimowa. Maaskant wraz ze swoim rodakiem - dyrektorem sportowym, Stanem Valckxem ma na oku wielu piłkarzy z różnych lig, w klubie powstała nawet lista obejmująca kilkadziesiąt nazwisk. Mówi się, że tym razem Cupiał nie będzie oszczędny i wyłoży dużą - jak na polskie warunki - gotówkę, aby wzmocnić zespół. Szczególnie poszukiwani są zawodnicy na pozycję stopera, lewego obrońcy, skrzydłowego oraz napastnik. Problem w tym, aby dokonać właściwego wyboru. Tylko i aż... Nie mniej ważne od kwestii kadrowych będzie odpowiednie przepracowanie okresu przygotowawczego. Holenderski trener zrobił już bardzo wiele, bo nie miał żadnego wpływu na przygotowanie zespołu do sezonu, poza tym zastał go w bardzo kiepskiej kondycji fizycznej i psychicznej. Wisła na pewno mogła grać lepiej i ciekawiej, ale pod koniec rundy jesiennej było już widać pewną nową jakość w postawie zespołu - w porównaniu do początku rozgrywek dość duży postęp. Trzeba też oddać Maaskantowi, że odpowiednio potrafi dbać o atmosferę w zespole, co jest szczególnie ważne, biorąc pod uwagę dużą ilość obcokrajowców, a także przecieki o niezbyt dobrych relacjach między niektórymi piłkarzami. Cóż, wystarczy jeden Małecki w drużynie, żeby różnie to wyglądało... Właśnie z nim nowy trener miał największe problemy, ale wydaje się, że potrafił dotrzeć do niepokornego 22-latka, który bardziej zrozumiał, że piłka nożna to gra zespołowa, zarówno na boisku, jak i poza nim. Oby czynił w tej kwestii dalsze postępy.

Jagiellonia jest świetnie prowadzona przez Michała Probierza i na pewno zrobi wszystko, aby w rundzie wiosennej nie wypaść gorzej, ale dystans 3 pkt to niewiele. Chociaż wydaje się, że groźniejszym rywalem w wyścigu o mistrzostwo będzie Legia (posiada tyle samo punktów co wiślacy), która nie trafiła z zakupami w lecie, więc teraz działacze ze stolicy będą szczególnie zmotywowani, aby odpowiednio wzmocnić drużynę. Do tego Maciej Skorża to jak na polskie warunki bardzo dobry trener, znający już świetnie specyfikę ligi i umiejący wyciągać wnioski z niepowodzeń. Lech raczej już nie ma szans, aby włączyć się do walki o czołowe lokaty. Może na wiosnę jedna z drużyn okaże się rewelacją (sprzyja temu bardzo "płaska" tabela), ale nie wydaje się, aby mogła się włączyć do bezpośredniej rywalizacji o tytuł.


Informacje o śmierci Wisły okazały sie przedwczesne i nieuzasadnione. Mało która ekipa w polskiej lidze potrafiłaby wyjść z tak głębokiej opresji w tak krótkim czasie. Wystarczy spojrzeć, co w lidze wyprawiał Lech - chociaż to już temat na nieco inną opowieść.



Zatem - byle do wiosny:).

piątek, 3 grudnia 2010

Trzęsienie ziemi


Tak trzeba określić to, co wydarzyło się w ostatnich dniach w Wałbrzychu. Przed drugą turą wyborów na prezydenta miasta sztab kontrkandydata obecnego prezydenta ujawnił to nagranie (z góry uprzedzam, że językowi esteci nie powinni słuchać go bez nieco przytkanych uszu). Buta i chamstwo, jakie przebija z wypowiedzi senatora PO, Romana Ludwiczuka, nie są jeszcze tak szokujące, jak "załatwiactwo", którym wręcz poraża. Co więcej - będzie ono teraz przedmiotem analizy organów ścigania.

Pomyślałby ktoś - kolejny lokalny polityk, któremu obecność w parlamencie uderzyła do głowy jak woda sodowa. No i tutaj niestety trzeba dojść do jeszcze smutniejszych wniosków. Już nie o to chodzi, że należał do Krajowego Sądu Koleżeńskiego swojej partii, bo jej los jest mi jakby obojętny. Ten facet od 4 lat jest prezesem Polskiego Związku Koszykówki. To do niego należały istotne decyzje dotyczące funkcjonowania jednej z najbardziej popularnych dyscyplin sportowych w Polsce, choćby obsada stanowisk selekcjonerów pierwszej reprezentacji męskiej i żeńskiej. To on stworzył wręcz wodzowski model zarządzania związkiem, otaczając się gronem przytakujących na każdym kroku popleczników. To on zasiadał jednocześnie we władzach Polskiej Ligi Koszykówki, firmując swoim nazwiskiem chaos organizacyjny, nieudane - przez blisko 3 lata - próby znalezienia tytularnego sponsora dla ligi koszykarzy, marginalizację rozgrywek w telewizji oraz "cudowne" recepty na zbudowanie świetlanej przyszłości reprezentacji w postaci obowiązku gry w drugiej kwarcie (w praktyce wielokrotnie trenerzy tylko do tych 10 minut ograniczali ich występy) tzw. młodych talentów w wieku 22-23 lat. Ludwiczuk nie był w stanie podjąć realnych działań, które umożliwiłyby odzyskanie popularności basketu. Okazja była znakomita - w zeszłym roku Polska organizowała przecież męski Eurobasket, czyli jedną z największych w Europie (po piłkarskich ME) i nośnych medialnie imprez sportowych w grach zespołowych. W Polsce tego zainteresowania nie było specjalnie widać, a frekwencję na trybunach ratowali kibice z innych krajów, głównie Litwy, Serbii czy Słowenii. W przyszłym roku Litwini pokażą nam, na czym polega profesjonalna organizacja Eurobasketu, a zwłaszcza odpowiedni klimat wokół tej imprezy... I tak było lepiej, bo na rok 2009 przypadła prawdziwa eksplozja popularności Marcina Gortata. Jednak to nie pan prezes sprawił, że ona wybuchła, ale występy centra Orlando Magic. Ludwiczuk odtrąbił sukces propagandowy, ale nikt z działaczy koszykarskich nie chciał się wychylić i przyznać, że było nieco inaczej. Ta cisza dowodzi, że brakuje kogoś, kto stanowiłby realną opozycję dla działacza-polityka z Wałbrzycha.


Panie Ludwiczuk - bez względu na to, czy prokuratura dopatrzy się w Pana zachowaniu znamion przestępstwa, czy też nie, jest takie pojęcie jak honor. Oprócz rezygnacji z członkostwa w Platformie, jak najszybciej powinien zrezygnować Pan ze stanowiska prezesa PZKosz. Staropolskie porzekadło głosi: kończ waść, wstydu oszczędź...


czwartek, 11 listopada 2010

Barwy kampanii


Słowa nic nie kosztują – to powiedzenie jest bardzo dobrze znane. Pasuje też doskonale do działań polityków w czasie kampanii wyborczej. Obiecują swoim wyborcom złote góry, a potem nieraz okazuje się, że są to tylko puste, propagandowe zagrywki, mające na celu jedynie zdobycie głosów. Niestety, tego procederu nie da się wykorzenić, jest on obecny nie tylko w naszym kraju.

Właśnie teraz w decydującą fazę wchodzi kampania do wyborów samorządowych, zatem przykłady różnych chwytów propagandowych można zauważyć w całej Polsce dosłownie codziennie. Akurat teraz są finalizowane różne lokalne inwestycje, organizowane imprezy, niektórzy kandydaci prezentują się w sposób cokolwiek oryginalny (jak choćby bardzo medialny i interaktywny prezydent Mysłowic czy rozśpiewani kandydaci na radnych). Zarządzający obecnie miastami czy gminami zapowiadają, jak świetlana przyszłość czeka mieszkańców, jeśli tylko umożliwią im pozostanie u władzy, a pretendenci starają się za wszelką cenę wykazać niedociągnięcia stojących na czele samorządu, roztaczając jednocześnie przed wyborcami wizje krainy mlekiem i miodem płynącej, która zrealizuje się wówczas, gdy powierzą im władzę na najbliższą kadencję. Te zjawiska widać choćby w Krakowie, gdzie np. jeden z polityków PO zachęcał do głosowania na Stanisława Kracika argumentem, że ta partia obecnie rządzi, więc w przypadku jego wygranej można będzie „załatwić” z budżetu państwa czy UE środki na strategiczne dla miasta inwestycje.

W zasadzie to wszystko, co wyżej opisałem, nie jest odkrywcze, przez 20 lat naszej demokracji takie utarczki już mało kogo dziwią, a w samym obiecywaniu nie jest jeszcze nic złego. No właśnie... Kwestią jest, czy w momencie składania tych obietnic, ich autorzy mają szczerą chęć ich dotrzymać, czy też jest to chłodna kalkulacja – ludzie chwycą przynętę, zagłosują, a potem jak coś nie będzie dotrzymane, wówczas pozłoszczą się trochę i zapomną. Zawsze też można wytłumaczyć się czynnikami zewnętrznymi, np. bliżej nieokreślonymi układami, które zastało się w lokalnych strukturach i teraz trzeba to czyścić. Niestety, w wielu przypadkach tak to właśnie funkcjonuje. Plus jeszcze oczywiście odpowiednie środki na kampanię, które pozwolą odbyć określoną liczbę spotkań, wydrukować setki czy tysiące ulotek, a nawet umieścić wizerunek kandydatów na billboardach.

Może były jeszcze gorsze przypadki, jednak dla mnie szczególnym rodzajem bezczelności w tej kampanii (a w zasadzie u jej zarania) wykazał się starosta powiatu jarosławskiego. Otóż w sierpniu zwrócił się do władz Jarosławia o przekazanie sporej działki, w celu stworzenia bulwarów nad Sanem. Więcej na ten temat tutaj: http://jaroslaw.naszemiasto.pl/artykul/553928,powiat-jaroslawski-chce-stworzyc-bulwary-nad-sanem,id,t.html. Cóż, sama idea jest bardzo dobra, tylko motywacja pana starosty, dlaczego akurat teraz chce wykonać tą inwestycję, do tego w sporym pośpiechu, już cokolwiek kompromitująca i ukazująca, co tak naprawdę jest tu najważniejsze. Ciekawe, dlaczego rok czy 2 lata temu nie myślał o tym, zwłaszcza że wówczas zapewne też środki by się znalazły...

Takich przypadków w całej Polsce zapewne nie brakuje. Dlatego idąc do wyborów, trzeba pamiętać, kto co obiecuje, a potem – jak w przypadku wyboru na wójta/burmistrza/prezydenta miasta, czy też radnego, z tych obietnic się wywiązuje. I wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski przy kolejnych wyborach.


poniedziałek, 1 listopada 2010

O kobietach słów kilka...


Pisząc wcześniej o mojej koszykarskiej pasji, nie wspomniałem, że kobiecym basketem interesowałem się cokolwiek średnio, traktując go zawsze mniej prestiżowo od męskiego, w czym zresztą nie byłem odosobniony. Czasem obejrzałem jakiś ważny mecz pucharowy czy reprezentacyjny w TV (liga w zasadzie nie była pokazywana w TVP). Do dzisiaj jednak nie pojmuję, jak żadna telewizja w Polsce nie pokazała meczu finałowego mistrzostw Europy w 1999 roku, rozgrywanego w Katowicach, w którym to Polki wygrały z Francuzkami i zdobyły złoty medal! Stąd też ten niezaprzeczalny sukces przeszedł w Polsce jakoś bez echa, nie został odpowiednio wykorzystany (zwłaszcza w porównaniu do późniejszych osiągnięć siatkarek). Wizytówką kobiecej koszykówki była mierząca 213 cm wzrostu Małgorzata Dydek - światowy fenomen. Była zawodniczką, wokół której koncentrowała się gra zespołu (reprezentacji Polski, Lotosu Gdynia, Utah Starzz w WNBA), a przeciwniczki chwytały się różnych sposobów, aby powstrzymać polską wieżę. I traf chciał, że wiosną 2005 roku byłem świadkiem jej ostatniego (najprawdopodobniej) meczu w polskiej ekstraklasie.

To był pierwszy sezon koszykarek Wisły Can Pack Kraków w Eurolidze. Ambicje były spore, ale już za sukces uznano awans do finału ekstraklasy, gdzie rywalkami były wielokrotne (bodaj siedem razy z rzędu) mistrzynie Polski i dwukrotne finalistki Euroligi - drużyna Lotosu Gdynia. Wcześniej o poczynaniach wiślaczek dowiadywałem się - i to niezbyt regularnie - z mediów, ale to wydarzenie zainteresowało mnie nieco bliżej - na tyle, że zdecydowałem się pójść na czwarty mecz finałowy. Gdynianki rozstrzygnęły go na swoją korzyść i zdobyły kolejny tytuł na krajowym podwórku.

Jak odebrałem ten flirt z "babskim koszem"? Cóż, może zachwycony nie byłem, bo i slum dunków nie było, ani walki ponad 3 metry nad ziemią i w ogóle wszystko mniej dynamiczne niż w męskim baskecie. Jednak doszedłem do wniosku - przecież to ta sama gra, te same zasady, to samo boisko, pięć na pięć. I te same emocje, towarzyszące ostatnim sekundom meczu, gdy zwycięstwo jest na włosku. This is basketball.

Kolejny sezon wiślaczek śledziłem tak trochę z oddali. Owszem, bardziej niż wcześniej byłem zorientowany w składzie, wynikach, itp. Ale pewną przeszkodę stanowił skromny budżet studencki, no i na dodatek w środowe późne popołudnia, gdy dziewczyny grały w Eurolidze, miałem zajęcia na uczelni. Tak czy inaczej, z każdym kolejnym miesiącem rozkręcałem się, a na meczach finałowych po prostu nie mogło mnie zabraknąć. Po 18 latach tytuł wrócił na Reymonta - mimo że nie byłem "stąd", mój entuzjazm był spory, nigdy nie zapomnę tej radości chwilę po ostatnim meczu... W końcu przez kilka lat studiowania poczułem się już mocno związany z Krakowem. Byłem też zachwycony grą Anny DeForge i Jeleny Skerović.

Sezon 06/07 to już dużo większa aktywność i moja obecność na większości meczów w hali przy ul. Reymonta. Obrona tytułu w niesamowitych okolicznościach i kolejne niezapomniane chwile... Następny sezon to huśtawka nastrojów. Gra poniżej oczekiwań, zmiana trenera i gdy wydawało się, że Lotos Gdynia będzie nie do przeskoczenia w meczach finałowych, rywalizacja była niezwykle zacięta. Siódmy, decydujący o tytule, mecz w Gdyni na zawsze przejdzie do historii polskiej (i światowej!) koszykówki, bo czy może być inaczej? Gdyby ta szalona akcja nie powiodła się, tytuł zdobyłyby zawodniczki Lotosu. W dogrywce uskrzydlone wiślaczki wypunktowały swoje rywalki, obroniły mistrzostwo i późnym wieczorem zostały gorąco powitane przez tłum wiwatujących kibiców na lotnisku w Balicach.

Kilka dni po tym wydarzeniu zarejestrowałem się na forum koszykówki kobiet, gdzie udzielam się w miarę często, uczestnicząc też m. in. w typowaniu wyników PLKK, Euroligi i WNBA, czy też grając w tzw. fantasy. Trzeci kolejny sezon mam karnet na mecze wiślaczek, co dla osoby będącej na niemal każdym meczu jest dobrą inwestycją.

Zeszły sezon to wspaniała postawa w Eurolidze, wiele trzymających do samego końca w napięciu meczów, co ważne - zwycięskich i awans do Final Four. W lidze kibiców Wisły spotkało natomiast bardzo przykre rozczarowanie. Co przyniesie ten sezon? Wygląda na to, że w PLKK są duże szanse na tytuł i te rozgrywki będą priorytetem, nieco kosztem Euroligi. Jak będzie, to się okaże. W każdym meczu mocno ściskam kciuki za powodzenie koszykarek z Białą Gwiazdą na piersi, mając przy okazji pewność, że polska liga prezentuje naprawdę wysoki poziom. Świadczą o tym nazwiska koszykarek, które w ostatnich latach przewinęły się przez rozgrywki Polskiej Ligi Koszykówki Kobiet i grają w niej obecnie. Ponadto mam świadomość, że kobiecy basket w niczym nie ustępuje męskiemu, dostarczając takich samych emocji. A do tego przyjemniej spojrzeć jest na parkiet, gdy biegają po nim zawodniczki mające w sobie wiele kobiecego uroku;).



PS. Dopiski różnej treści w linkowanym filmiku nie są mojego autorstwa. Obecnie na youtube jest tylko film w takiej właśnie wersji.


Moja pasja


Zasady koszykówki określił w 1891 r. kanadyjski pastor James Naismith. Zapewne nie był świadomy tego, jak wielką popularnością będzie w przyszłości cieszyć się ta gra, wymyślona jako urozmaicenie zajęć ruchowych dla studentów jednej z amerykańskich uczelni. 100 lat po tym wydarzeniu koszykówka zaczęła również krok po kroku zyskiwać wielkiego zwolennika w mojej skromnej osobie.

Nieraz zastanawiałem się - co takiego jest w tej dyscyplinie sportu, że od wielu lat jest dla mnie najważniejsza albo pierwsza tuż po piłce nożnej (ale - jak wiadomo - futbol to jakby całkiem inna planeta spośród dyscyplin sportu niemal na całym świecie). Na parkiecie o powierzchni nieco ponad 400 metrów kwadratowych dziesięciu ponadprzeciętnego wzrostu facetów lub facetek w krótkich spodenkach biega za pomarańczową z reguły piłką, próbując umieścić ją w prowizorycznym koszu, umieszczonym nieco ponad 3 metry nad ziemią. Są jakieś dziwne trumny, limit czasu na rozegranie akcji, sędziowie mogą odgwizdać kroki czy niesioną, poza tym w slangu funkcjonują takie pojęcia jak wsad, czapa, zasłona. Jednym słowem - dla laika jest to cokolwiek egzotyczne. Jednak ta gra porywa. Wystarczy wziąć piłkę w dłonie i rzucić do kosza, zagrać jeden na jednego, minąć przeciwnika dwutaktem czy skutecznie wybronić akcję rywali, aby poczuć tą magię.

Tak, to była niezwykła fascynacja, potęgowana tym, co działo się na początku lat 90-tych. Któż nie pamięta słynnego zawołania Włodzimierza Szaranowicza w TVP2 "hej hej, tu NBA"? Ta amerykańska liga w pełni zasłużenie zdobywała sobie na całym świecie zawrotną popularność. Z jednej strony niesamowici zawodnicy, drużyny, trenerzy, nieziemskie akcje, mrożące krew w żyłach końcówki meczów, zaś z drugiej - świetnie rozwijający się marketing i coraz większe pieniądze z tytułu kontraktów, reklam, transmisji telewizyjnych. Na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie (1992) w reprezentacji USA wystąpiły absolutnie największe gwiazdy koszykówki. Świat oszalał. Ta drużyna to był prawdziwy DREAM TEAM! Drugiej takiej w historii koszykówki chyba już nie będzie. Jordan, Pippen, Drexler, Barkley, Magic Johnson, Bird, Stockton, Malone, Robinson, Ewing... Gwiazdy NBA miażdżyły wszystkich rywali, co było odzwierciedleniem wielkiej przepaści, dzielącej USA od reszty koszykarskiego świata. Dzisiaj ta różnica nie jest tak wielka, gra bardziej zbilansowana, nie oparta w takim stopniu na indywidualnościach. Właśnie przez brak takich megagwiazd (punktem zwrotnym było ostateczne zakończenie kariery przez Michaela Jordana), może też pewien przesyt czy kłótnie o pieniądze (lockaut spowodował późniejszy start sezonu 1998/99) NBA przestała być tak popularna. W Polsce transmisje lecą tylko w Canal+, co stanowi istotne utrudnienie dla śledzenia ligi. Przyznaję - moja wiedza na temat NBA jest znacznie, znacznie mniejsza niż w latach 90-tych. I to pomimo obecności Marcina Gortata w Orlando Magic. Bardzo ciężko wrócić na tamte tory.

Mieszkając w Przemyślu, miałem to szczęście, że działacze miejscowej Polonii wymarzyli sobie zbudowanie liczącej się w Polsce koszykarskiej drużyny - wręcz coś z niczego. Ten temat na pewno będę w przyszłości wałkować, tutaj tylko mały skrót. Jesienią 1992 roku pierwszy raz wybrałem się na mecz Przemyskich Niedźwiadków. Tak mi się spodobało, że przez niemal 8 lat nie opuściłem żadnego meczu ligowego rozegranego w Przemyślu. W 1994 roku był awans do ekstraklasy, rok później srebrny medal, a w kolejnym roku - brąz. Niesamowite sukcesy, świetni jak na tamte realia koszykarze, no i żywiołowy doping przemyskich kibiców, który nieraz pomógł odnieść zwycięstwa. Potem nadeszła degrengolada i spadek po sześciu latach w polskiej elicie. Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, zwykle idzie o pieniądze, a w tym przypadku też o kiepskie zarządzanie klubem. Przemyscy działacze nie byli w stanie odnaleźć się w swoistym wyścigu zbrojeń, jaki zapanował w polskiej lidze, do tego dla niektórych z nich ważniejsze były występy trzecioligowych piłkarzy...

W drugiej połowie lat 90-tych zapanował boom, kluby pozyskiwały coraz to zasobniejszych sponsorów, a dzięki temu i lepszych koszykarzy zza granicy. Czołowe polskie drużyny zrobiły znaczące postępy w europejskich rozgrywkach, a reprezentacja w 1997 roku zajęła siódme miejsce na mistrzostwach Europy (z koszykarzem Polonii, Krzysztofem Milą w składzie). To dzisiaj brzmi nieprawdopodobnie, ale TVP1 przez bodajże 3 lata transmitowała "na żywo" mecze ekstraklasy koszykarzy w sobotę, względnie niedzielę o godz. 14.00 lub 15.00! Dopiero sukcesy Małysza sprawiły, że skończyło się to telewizyjne Eldorado dla koszykówki. Jednak przyczynami takiego stanu rzeczy były też porażki reprezentacji w walce o awans do mistrzostw Europy (nie da się ukryć - Polacy to kibice sukcesu...), a także umożliwienie gry w PLK większej ilości obcokrajowców. Trend normalny w całej Europie wskutek otwarcia granic, jednak wiadomo - Polacy nie gęsi i swoich bardzo utalentowanych koszykarzy mają. Szkoda tylko, że przy okazji niezwykle zmanierowanych i żądających zbyt wiele za swoje nieraz przereklamowane usługi. Nie dziwi więc, że kluby zaczęły sięgać po lepszych i często tańszych koszykarzy z USA czy byłej Jugosławii. No ale zanim do tego doszło, widzowie w całej Polsce mogli fascynować się siedmiomeczowymi thrillerami w finale PLK: Zepter Śląsk Wrocław kontra Pekaes Pruszków, a rok później - Śląsk vs. Nobiles (Anwil) Włocławek. Wówczas objawił się trenerski geniusz Andreja Urlepa, a na wyżyny nieprzeciętnych umiejętności wznosili się Adam Wójcik, Maciej Zieliński czy Igor Griszczuk. W międzyczasie - jesienią 1998 roku - Śląsk wygrał ligowy klasyk we Włocławku w niesamowitych okolicznościach.

Czy koszykówka nie potrafi być wspaniała i okrutna zarazem?...

To jest właśnie to, co uwielbiam w tej grze - walka o zwycięstwo do ostatnich sekund, powodująca niesamowite emocje zarówno wśród zawodników, jak i kibiców. Zmienność akcji, dynamika, wspaniałe rzuty, slum dunki, ważne i efektowne zbiórki, podania, przechwyty, bloki, a także różne rozwiązania taktyczne trenerów. Duże znaczenie ma też obserwacja statystyk, bo nie można powiedzieć, że cała sprawa zamyka się w tym, aby zdobyć o punkt więcej niż przeciwna drużyna. Trzeba znać swoje mocne i słabsze strony, wiedzieć, skąd może przyjść największe zagrożenie. Koszykówka jest dla mnie na piedestale, pomimo tego, że osiągnięcia polskich drużyn w ostatnich latach - delikatnie mówiąc - nie zachwycają, a poza tym brak dobrych speców od marketingu, którzy potrafiliby odpowiednio rozpowszechnić takie wydarzenia jak męski Eurobasket w 2009 roku, rozgrywany w Polsce. Zatem nie należę do tych kibiców, dla których istotne przy zainteresowaniu się daną dyscypliną są przede wszystkim sukcesy odnoszone przez rodaków. I całe szczęście.

Po prostu - I love this game!


sobota, 30 października 2010

Pierwsze koty za płoty...


To mój debiut w roli blogera, zatem w głowie mam dużo, czasem wykluczających się, koncepcji, no i oczywiście tremę:). O czym będę pisać na tym kawałku wirtualnej przestrzeni? Hmm, nie będzie to jedna, konkretna dziedzina, a raczej to, co w danej chwili przyjdzie do głowy, będzie jakoś w niej siedzieć.

Dużą część twórczości poświęcę swoim zainteresowaniom. Należy do nich sport, a przede wszystkim piłka nożna i koszykówka - a może w odwrotnej kolejności, sam nie wiem:). Poza tym kwestie związane z polityką (ale absolutnie nie będę rozdrabniać katastrofy z 10.04.2010 na czynniki pierwsze, a już na pewno nie będę doszukiwał się rozmaitych spisków), prawem, sprawami społecznymi, życiem miasta, jego problemami. Gdzieś na pewno pojawią się mniej czy bardziej wątki osobiste, jednak nie będę opowiadać tutaj o swoich stricte prywatnych sprawach. Jak wszystko wyjdzie w praniu - czas pokaże. I moja silna wola, z którą podobno jest tak sobie, więc mam coś do udowodnienia:).

Kim jestem? Należę do tzw. elementu napływowego Krakowa, który w ostatnich latach coraz bardziej przybiera na sile. Nie dorobiłem się jednak jak dotąd własnego M, to - jak wiadomo - w dzisiejszych czasach nie taka łatwa sprawa. Kilka lat temu skończyłem studia, a już nieco wcześniej podjąłem decyzję o pozostaniu w Krakowie. Przyciągnął mnie niezaprzeczalny urok tego miasta i większe możliwości, zwłaszcza w porównaniu do rodzinnego Przemyśla. Cóż, tutaj też nie jest tak całkowicie wspaniale i beztrosko. Z czasem dostrzegłem nieco rys na tym pozornie nieskazitelnym (zwłaszcza dla turystów) obrazie Krakowa. Jednak gdzie jest idealnie? Do plusów w ostatnich latach na pewno mogę natomiast zaliczyć przekonanie się do niezwykłości Nowej Huty, którą wcześniej uznawałem za siermiężny robotniczy twór, doklejony na siłę inteligenckiemu Krakowowi przez władzę ludową, będący na dodatek siedliskiem wielu patologii. Stereotypy mają to do siebie, że mylą. Naturalnie niekiedy tęsknię za Przemyślem, bo to zawsze będzie "moje" miasto, w którym zostawiłem część swojego "ja". Do tego niezwykle piękne i jeśli jeszcze bardziej postawi na turystykę, jest w stanie dźwignąć się z marazmu, w jaki wpadło po reformie administracyjnej z 1999 roku. Ale to temat, który kiedyś bardziej rozwinę.

Na koniec zdjęcia. Wybrałem dwa - po jednym Krakowa i Przemyśla - takie, która według mnie w cokolwiek charakterystyczny sposób przedstawiają te miasta.


Fotka wykonana w zeszłym roku ze Wzgórza Wawelskiego, zatem miejsca będącego wyjątkowym w historii Polski. Na pierwszym planie Wisła, w tle ledwo widoczny Kopiec Kościuszki, a więc inne wizytówki Krakowa. W tym układzie brakuje chyba tylko (i aż) Rynku i Błoń:).




Za to tutaj Rynek jak najbardziej jest. Bardzo charakterystyczny - jeden z nielicznych w Europie z nierówną powierzchnią. Były zakusy na "poprawienie" tego "defektu", usunięcie drzew i ukośnej ścieżki, jednak na szczęście w zeszłorocznym referendum ten pomysł upadł. Zmiany - tak, ale nie burzące tradycji w tak historycznym miejscu. Niedźwiadek to herb miasta, zatem nie mogło zabraknąć go na przemyskim Rynku, gdzie stanowi element fontanny. Budynek za drzewami to oczywiście urząd miasta.

I na dziś to tyle.