poniedziałek, 1 listopada 2010

Moja pasja


Zasady koszykówki określił w 1891 r. kanadyjski pastor James Naismith. Zapewne nie był świadomy tego, jak wielką popularnością będzie w przyszłości cieszyć się ta gra, wymyślona jako urozmaicenie zajęć ruchowych dla studentów jednej z amerykańskich uczelni. 100 lat po tym wydarzeniu koszykówka zaczęła również krok po kroku zyskiwać wielkiego zwolennika w mojej skromnej osobie.

Nieraz zastanawiałem się - co takiego jest w tej dyscyplinie sportu, że od wielu lat jest dla mnie najważniejsza albo pierwsza tuż po piłce nożnej (ale - jak wiadomo - futbol to jakby całkiem inna planeta spośród dyscyplin sportu niemal na całym świecie). Na parkiecie o powierzchni nieco ponad 400 metrów kwadratowych dziesięciu ponadprzeciętnego wzrostu facetów lub facetek w krótkich spodenkach biega za pomarańczową z reguły piłką, próbując umieścić ją w prowizorycznym koszu, umieszczonym nieco ponad 3 metry nad ziemią. Są jakieś dziwne trumny, limit czasu na rozegranie akcji, sędziowie mogą odgwizdać kroki czy niesioną, poza tym w slangu funkcjonują takie pojęcia jak wsad, czapa, zasłona. Jednym słowem - dla laika jest to cokolwiek egzotyczne. Jednak ta gra porywa. Wystarczy wziąć piłkę w dłonie i rzucić do kosza, zagrać jeden na jednego, minąć przeciwnika dwutaktem czy skutecznie wybronić akcję rywali, aby poczuć tą magię.

Tak, to była niezwykła fascynacja, potęgowana tym, co działo się na początku lat 90-tych. Któż nie pamięta słynnego zawołania Włodzimierza Szaranowicza w TVP2 "hej hej, tu NBA"? Ta amerykańska liga w pełni zasłużenie zdobywała sobie na całym świecie zawrotną popularność. Z jednej strony niesamowici zawodnicy, drużyny, trenerzy, nieziemskie akcje, mrożące krew w żyłach końcówki meczów, zaś z drugiej - świetnie rozwijający się marketing i coraz większe pieniądze z tytułu kontraktów, reklam, transmisji telewizyjnych. Na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie (1992) w reprezentacji USA wystąpiły absolutnie największe gwiazdy koszykówki. Świat oszalał. Ta drużyna to był prawdziwy DREAM TEAM! Drugiej takiej w historii koszykówki chyba już nie będzie. Jordan, Pippen, Drexler, Barkley, Magic Johnson, Bird, Stockton, Malone, Robinson, Ewing... Gwiazdy NBA miażdżyły wszystkich rywali, co było odzwierciedleniem wielkiej przepaści, dzielącej USA od reszty koszykarskiego świata. Dzisiaj ta różnica nie jest tak wielka, gra bardziej zbilansowana, nie oparta w takim stopniu na indywidualnościach. Właśnie przez brak takich megagwiazd (punktem zwrotnym było ostateczne zakończenie kariery przez Michaela Jordana), może też pewien przesyt czy kłótnie o pieniądze (lockaut spowodował późniejszy start sezonu 1998/99) NBA przestała być tak popularna. W Polsce transmisje lecą tylko w Canal+, co stanowi istotne utrudnienie dla śledzenia ligi. Przyznaję - moja wiedza na temat NBA jest znacznie, znacznie mniejsza niż w latach 90-tych. I to pomimo obecności Marcina Gortata w Orlando Magic. Bardzo ciężko wrócić na tamte tory.

Mieszkając w Przemyślu, miałem to szczęście, że działacze miejscowej Polonii wymarzyli sobie zbudowanie liczącej się w Polsce koszykarskiej drużyny - wręcz coś z niczego. Ten temat na pewno będę w przyszłości wałkować, tutaj tylko mały skrót. Jesienią 1992 roku pierwszy raz wybrałem się na mecz Przemyskich Niedźwiadków. Tak mi się spodobało, że przez niemal 8 lat nie opuściłem żadnego meczu ligowego rozegranego w Przemyślu. W 1994 roku był awans do ekstraklasy, rok później srebrny medal, a w kolejnym roku - brąz. Niesamowite sukcesy, świetni jak na tamte realia koszykarze, no i żywiołowy doping przemyskich kibiców, który nieraz pomógł odnieść zwycięstwa. Potem nadeszła degrengolada i spadek po sześciu latach w polskiej elicie. Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, zwykle idzie o pieniądze, a w tym przypadku też o kiepskie zarządzanie klubem. Przemyscy działacze nie byli w stanie odnaleźć się w swoistym wyścigu zbrojeń, jaki zapanował w polskiej lidze, do tego dla niektórych z nich ważniejsze były występy trzecioligowych piłkarzy...

W drugiej połowie lat 90-tych zapanował boom, kluby pozyskiwały coraz to zasobniejszych sponsorów, a dzięki temu i lepszych koszykarzy zza granicy. Czołowe polskie drużyny zrobiły znaczące postępy w europejskich rozgrywkach, a reprezentacja w 1997 roku zajęła siódme miejsce na mistrzostwach Europy (z koszykarzem Polonii, Krzysztofem Milą w składzie). To dzisiaj brzmi nieprawdopodobnie, ale TVP1 przez bodajże 3 lata transmitowała "na żywo" mecze ekstraklasy koszykarzy w sobotę, względnie niedzielę o godz. 14.00 lub 15.00! Dopiero sukcesy Małysza sprawiły, że skończyło się to telewizyjne Eldorado dla koszykówki. Jednak przyczynami takiego stanu rzeczy były też porażki reprezentacji w walce o awans do mistrzostw Europy (nie da się ukryć - Polacy to kibice sukcesu...), a także umożliwienie gry w PLK większej ilości obcokrajowców. Trend normalny w całej Europie wskutek otwarcia granic, jednak wiadomo - Polacy nie gęsi i swoich bardzo utalentowanych koszykarzy mają. Szkoda tylko, że przy okazji niezwykle zmanierowanych i żądających zbyt wiele za swoje nieraz przereklamowane usługi. Nie dziwi więc, że kluby zaczęły sięgać po lepszych i często tańszych koszykarzy z USA czy byłej Jugosławii. No ale zanim do tego doszło, widzowie w całej Polsce mogli fascynować się siedmiomeczowymi thrillerami w finale PLK: Zepter Śląsk Wrocław kontra Pekaes Pruszków, a rok później - Śląsk vs. Nobiles (Anwil) Włocławek. Wówczas objawił się trenerski geniusz Andreja Urlepa, a na wyżyny nieprzeciętnych umiejętności wznosili się Adam Wójcik, Maciej Zieliński czy Igor Griszczuk. W międzyczasie - jesienią 1998 roku - Śląsk wygrał ligowy klasyk we Włocławku w niesamowitych okolicznościach.

Czy koszykówka nie potrafi być wspaniała i okrutna zarazem?...

To jest właśnie to, co uwielbiam w tej grze - walka o zwycięstwo do ostatnich sekund, powodująca niesamowite emocje zarówno wśród zawodników, jak i kibiców. Zmienność akcji, dynamika, wspaniałe rzuty, slum dunki, ważne i efektowne zbiórki, podania, przechwyty, bloki, a także różne rozwiązania taktyczne trenerów. Duże znaczenie ma też obserwacja statystyk, bo nie można powiedzieć, że cała sprawa zamyka się w tym, aby zdobyć o punkt więcej niż przeciwna drużyna. Trzeba znać swoje mocne i słabsze strony, wiedzieć, skąd może przyjść największe zagrożenie. Koszykówka jest dla mnie na piedestale, pomimo tego, że osiągnięcia polskich drużyn w ostatnich latach - delikatnie mówiąc - nie zachwycają, a poza tym brak dobrych speców od marketingu, którzy potrafiliby odpowiednio rozpowszechnić takie wydarzenia jak męski Eurobasket w 2009 roku, rozgrywany w Polsce. Zatem nie należę do tych kibiców, dla których istotne przy zainteresowaniu się daną dyscypliną są przede wszystkim sukcesy odnoszone przez rodaków. I całe szczęście.

Po prostu - I love this game!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz