poniedziałek, 31 października 2011

Wrocławska legenda


Tym razem będzie o innym nowym pośle, byłym wybitnym sportowcu - Macieju Zielińskim. Jego koszykarska kariera, jak również działalność po jej zakończeniu, dowodzą, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Mierzący 198 cm rzucający obrońca lub niski skrzydłowy prawie całą karierę spędził w Śląsku Wrocław, z 3-letnią przerwą na studia w USA. Kolekcjonował tytuły mistrzów Polski (ma ich na koncie aż osiem), zaliczał świetne występy w Pucharze Europy, a potem Eurolidze, będąc jednym z prawdziwych liderów swojej drużyny. Był uznawany MVP sezonu w polskiej ekstraklasie oraz finałach play off. Również w reprezentacji Zieliński odgrywał znaczącą rolę, choćby na pamiętnych mistrzostwach Europy w 1997 roku. Styl gry przysporzył mu mnóstwo zwolenników, nie tylko we Wrocławiu. Szybki, skoczny, silny fizycznie, świetny zarówno w ataku, jak i obronie, gdzie notował wiele przechwytów, popisujący się bardzo widowiskowymi slum dunkami. Dodatkowy atut stanowił fakt, że popularny "Zielony" był leworęczny, przez co bardzo ciężko było go upilnować. Charakterystyczne rzuty z półdystansu o tablicę po wcześniejszym zwodzie wyprowadziły w pole niejednego przeciwnika.

W 2006 roku, w wieku 35 lat, Zieliński uznał, że czas pożegnać się z parkietem. Na początku kolejnego sezonu klub urządził mu pożegnanie. Przed meczem Śląska w hali Orbita wywieszono koszulkę z numerem 9, który został zastrzeżony - odtąd żaden zawodnik wrocławskiego klubu nie może grać z tym numerem. Dotąd takie uroczystości były znane tylko z NBA, zatem uhonorowanie w ten sposób "Zielonego" jeszcze bardziej podkreśla skalę jego zaslug dla klubu i polskiego basketu w ogóle.

Były już koszykarz został miejskim radnym, aktywnie działając na rzecz rozwoju sportu we Wrocławiu, m. in. przy okazji męskiego Eurobasketu w 2009 roku i spraw związanych z organizacją Euro2012. Objął także funkcję prezesa koszykarskiego Śląska Wrocław - jednak nie tego ekstraklasowego, który po wykupieniu dzikiej karty gra obecnie w ekstraklasie, ale faktycznego spadkobiercy wielkich tradycji, występującego obecnie w drugiej lidze.

 
Czas pokaże, czy Maciej Zieliński sprawdzi się w roli posła (będzie reprezentować PO). W każdym bądź razie, jego dotychczasowa działalność jako radnego, a także zasłużona popularność zdobyta dzięki wspaniałym występom na koszykarskich parkietach, wierności jednemu klubowi i osobowości, nakazują przypuszczać, że posiada ku temu znacznie większe szanse niż "człowiek, który zatrzymał Anglię".


sobota, 29 października 2011

Człowiek, który nie zatrzymał samego siebie


O tym, że Jan Tomaszewski jest nazywany człowiekiem, który zatrzymał Anglię (chodzi o legendarny już mecz na Wembley w 1973 roku), wie praktycznie każdy, kto choć trochę zetknął się z polskim futbolem. Podobnie jak wszyscy, którym dane było usłyszeć lub przeczytać chociaż jedną wypowiedź byłego wybitnego bramkarza, wiedzą, że jest człowiekiem bardzo kontrowersyjnym - oględnie mówiąc.

Po zakończeniu kariery Tomaszewski zajął się komentowaniem wydarzeń piłkarskich, tylko przez krótki okres próbując swoich sił jako trener. Od początku był bardzo krytyczny wobec otaczającej rzeczywistości, często jednak myląc dopuszczalną krytykę ze zwykłym obrażaniem innych ludzi. W latach 90-tych poprzedniego stulecia piętnował gdzie tylko mógł ówczesnego prezesa PZPN, Mariana Dziurowicza. Potem "zajął się" jego następcą, czyli Michałem Listkiewiczem i kolejnymi selekcjonerami reprezentacji Polski. Nie wiadomo, kogo bardziej obecnie nie znosi - czy Grzegorza Latę, czy Franciszka Smudę... Temu pierwszemu zarzuca niekompetencję w kierowaniu PZPN i brak reakcji na konkretne wydarzenia, w tym także słabe wyniki reprezentacji. Już w zeszłym roku grzmiał, że selekcjoner powinien być dyscyplinarnie wyp... ze stanowiska. W ostatnich tygodniach rozpętał aferę z przyznaniem Smudzie licencji Pro w 2004 roku. Doniósł do prokuratury, że popularny Franz otrzymał ją bezprawnie. Tym samym całkowicie zignorował fakt, że ówczesny minister odpowiedzialny za sport uczynił wyjątek - uznając niewątpliwe osiągnięcia trenera (m. in. trzykrotne zdobycie tytułów mistrza Polski, awans z Widzewem do Ligi Mistrzów), przymknął oko na niespełnienie wszystkich wymogów formalnych (brak średniego wykształcenia).

Jednak swoistą wisienką na torcie były słowa, jakich użył Jan T. - podkreślający przy tej okazji swoją przynależność do Klubu Wybitnego Reprezentanta Polski - w odniesieniu do Damiena Perquisa. Mającego polskie obywatelstwo (wynikające z pochodzenia) piłkarza nazwał "odpadem, futbolowym śmieciem". Zaakcentował przy tym, że Perquis zdradził Francję, a dla Polski chce grać tylko w celu wypromowania się na Euro2012. Bardzo dotknięty tą wypowiedzią obrońca Sochaux wynajął prawników, którzy wytoczyli Tomaszewskiemu proces o zniesławienie. Pełna arogancji reakcja byłego bramkarza na podjęcie tych działań prawnych jedynie udowodniła, że czuje się zupełnie bezkarny i na każdego może wylać kubeł pomyj, bo ma do tego pełne prawo. No, może jednak nie na każdego, bo dyżurny krytyk polskiego futbolu zdobył poselski mandat, startując z listy PiS w Łodzi. Podczas kampanii Jarosława Kaczyńskiego nazwał Kazimierzem Górskim polskiej polityki.

Człowiek po trzech rozwodach, który kilka lat temu przyznał, że zupełnie nie żałuje przynależności podczas stanu wojennego do reżimowego Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, swoim relatywizmem moralnym, a przede wszystkim obrzucaniem wszystkich dookoła błotem idealnie wpasował się do PiS i jego zwolenników. Można byłoby powiedzieć, że to sprawa jego oraz ludzi o takich poglądach. Tylko niestety poprzez zostanie posłem Jan T. będzie mieć kolejny nieodparty argument do tego, aby obrażać innych ludzi - wprawdzie nieraz popełniających błędy, ale korzystających z przysługującej każdemu obywatelowi RP cywilnoprawnej oraz karnoprawnej ochrony własnej czci i godności. Jednak skoro wolno było mi jako dziennikarzowi, futbolowemu ekspertowi, byłemu wybitnemu reprezentantowi Polski, to tym bardziej wolno mi jako wybrańcy Narodu - tak pewnie rozumuje teraz Tomaszewski. Hulaj dusza, piekła nie ma.


Dla wszystkich byłoby jednak lepiej, aby świeżo upieczony poseł mocno zakasał rękawy, zajmując się w Sejmie mrówczą i merytoryczną pracą legislacyjną, czyli czymś, co jest jego podstawowym obowiązkiem. Pytanie tylko, czy będzie chciał to uczynić. Bo przecież fajnie jest kogoś obrażać, nie ponosząc za to jakichkolwiek konsekwencji, zwłaszcza jeśli dotąd tak już się czyniło bardzo często...


poniedziałek, 24 października 2011

Krajobraz powyborczy


9 października Polacy poszli do urn i wybrali swoich przedstawicieli w Sejmie i Senacie.

Ponowne zwycięstwo Platformy nie stanowi zaskoczenia, chociaż sondaże wskazywały, że przewaga nad PiS będzie mniejsza. Okazało się jednak, że 4 lata rządów nie "zużyły" partii Donalda Tuska - prawie 40% głosów należy ocenić za bardzo dobry wynik. Kampania PiS wyglądała całkiem nieźle aż do momentu sławnej już wpadki z Angelą Merkel w tle. Jarosław Kaczyński znowu zdecydował się postraszyć rodaków rzekomym zagrożeniem niemiecką ekspansją, co na pewno przyniosło wzrost poparcia PO.

Największą niespodzianką wyborów jest z pewnością trzecie miejsce i 10% głosów dla Ruchu Palikota. Charyzmatyczny i kontrowersyjny eks-poseł Platformy potrafił dotrzeć głównie do młodego elektoratu, nie ufającego zgranym kartom na scenie politycznej i odrzucającego tradycyjne wartości. Wykorzystał też przy tym niemal perfekcyjnie fatalną kampanię SLD, sprytnie podszywając się pod lewicowe wartości. Owszem, pod względem światopoglądowym ta partia z pewnością ma wiele wspólnego z szeroko rozumianą lewicą - bardzo wyraźnie lansuje koncepecję państwa świeckiego, do Sejmu weszli m. in. zdeklarowany gej i transseksualista. Jednak jest tam także wielu przedsiębiorców, głoszone są hasła podatku liniowego i inne raczej nie do pogodzenia z lewicowością. To wszystko sprawia, że Ruch Palikota to jedna wielka niewiadoma i porównuje się go - także z uwagi na system niekwestionowanego, jednoosobowego przywództwa - do Samoobrony dowodzonej przez Leppera. Bez wątpienia za bardzo słaby - jak na aspiracje - wynik SLD odpowiedzialność ponosi Grzegorz Napieralski, pod którego przewodnictwem partia nie umiała sformułować czytelnego i zachęcającego wyborców programu. Swoją obojętnością na istniejącą rzeczywistość Sojusz wręcz wepchnął do Ruchu Palikota część środowisk (m. in. antyklerykalnych czy broniących praw mniejszości seksualnych). Ta kampania pokazała, jak bardzo Napieralski uwierzył w swoją wielkość po względnie dobrym wyniku w wyborach prezydenckich i jak ogromna przepaść dzieli go w kwestii wiedzy i inteligencji politycznej od Aleksandra Kwaśniewskiego.

PO stworzy koalicję z PSL, które uzyskało wynik prawie identyczny jak ten z poprzednich wyborów - w sumie 235 mandatów to większość, ale niewiele przekraczająca połowę. Zatem w niektórych sprawach pewnie będą czynione zabiegi o wsparcie Ruchu Palikota czy SLD. Te cztery partie nie posiadają jednak większości 2/3, która jest niezbędna do ewentualnych zmian w Konstytucji, a trudno podejrzewać PiS o poparcie podjętych przez PO inicjatyw w tym zakresie. Tusk już zapowiedział, że rząd czeka pewna rekonstrukcja, włącznie z podziałem Ministerstwa Infrastruktury na dwa resorty - możliwe, że podobny scenariusz dotknie także MSWiA. Głównym celem nowego-starego rządu będzie na pewno walka o zminimalizowanie skutków kryzysu, którego cały czas nie udało się zażegnać - tak w Polsce, jak i w Unii Europejskiej. Pytanie, czy premier zdecyduje się na przeprowadzenie reform, które mogłyby się spotkać z niechęcią społeczeństwa. Dotąd unikał takich działań, ale być może będzie zmuszony do ich wdrożenia.

Czy okręgi jednomandatowe w wyborach do Senatu zdały egzamin? Trudno powiedzieć. Jednak patrząc na liczbę wybranych senatorów, będących członkami głównych partii lub popieranych przez nie, należy mieć bardzo istotne wątpliwości. Coś, co miało być główną zaletą w wyborze - brak szyldu partyjnego przy czyimś nazwisku - odegrało rolę dużo mniejszą niż w wyborach samorządowych. Cimoszewicz, Borowski i Kutz to wyjątki, ale zarazem osoby przez wiele lat obecne w polityce.


Spośród parlamentarzystów, którzy po raz pierwszy zasiądą na Wiejskiej w Warszawie, niektórzy są dość barwnymi postaciami, ale to już jakby temat na inne opowiadanie...