piątek, 22 lipca 2011

Zawiedzione nadzieje


W rozgrywanych w Polsce mistrzostwach Europy koszykarek nasza reprezentacja zajęła dopiero 11 miejsce. Nie da się więc ukryć, że ten wynik spotkał się z dużym rozczarowaniem kibiców i ekspertów, wobec czego według wszelkich znaków na niebie i ziemi selekcjonerem nie będzie już Dariusz Maciejewski. Należy postawić pytanie - czy moglo być lepiej?

Przed Eurobasketem wiele osób wspominało mistrzostwa z 1999 roku - wówczas Polki dowodzone przez Tomasza Herkta osiągnęły bezprecedensowy sukces - zdobyły złoty medal, zapewniając sobie tym samym kwalifikacje olimpijskie. Tamta ekipa posiadała kilka indywidualności - choćby Małgorzatę Dydek, Elżbietę Trześniewską, Krystynę Szymańską - Larę czy Sylwię Wlaźlak, poza tym cechowało ją zgranie. W drużynie występującej w tym roku jedynie Ewelina Kobryn reprezentuje poziom zbliżony do wymienionych zawodniczek. Sytuacja byłaby na pewno lepsza, gdyby nie ciąża naszej najlepszej i najbardziej znanej obecnie zawodniczki, czyli Agnieszki Bibrzyckiej oraz kontuzje Magdy Leciejewskiej, Darii Mieloszyńskiej, Agnieszki Majewskiej, Marty Jujki czy Izabeli Piekarskiej. Poza tym selekcjoner głównie z sobie wiadomych powodów nie zdecydował się powołać Moniki Krawiec - chyba najlepszej obecnie polskiej zawodniczki na pozycji rzucającego obrońcy. Te braki były trudne do nadrobienia, co pokazał turniej.

Ogólnie Kobryn stanęła na wysokości zadania, zwłaszcza uwzględniając jej zmęczenie fizyczne i psychiczne - kilkanaście dni przed Eurobasketem nieoczekiwanie kontrakt z nią rozwiązało kierownictwo New York Liberty, w związku z czym Ewce nie udało się zadebiutować w WNBA (tuż po zakończeniu ME sprawdziło sie przysłowie "co się odwlecze to nie uciecze" i krakowianka trafiła do ekipy mistrzyń ligi, Seattle Storm). Na miarę swoich możliwości zagrały także powracające do reprezentacji po dłuższej nieobecności młode mamy z dużym już koszykarskim doświadczeniem, czyli Agnieszka Szott i Elżbieta Mowlik. Rozegranie nie zawiodło in minus, chociaż właśnie nie oczekiwano fajerwerków - wiadomo od dawna, że Paulina Pawlak i Katarzyna Dźwigalska nie grzeszą kreatywnością w grze. Największa wyrwa była na pozycji nr 4, gdzie zarówno Justyna Żurowska, jak i Agnieszka Kaczmarczyk, kompletnie zawiodły. Ta pierwsza, typowana na jedną z liderek kadry, zupełnie nie udźwignęła ciążącej na niej odpowiedzialności, wręcz rażąc błędami i nieprzemyślanymi akcjami. Po takiej postawie na ME będzie jej bardzo ciężko znaleźć w miarę niezły klub zagraniczny - ogłosiła bowiem tuż po zakończeniu sezonu, że odchodzi z Gorzowa i nie przyjmie ofert innych teamów z PLKK. Niewiele wnosiły do gry rezerwowe, co stanowiło duży problem o tyle, że w koncepcji Maciejewskiego każda zawodniczka jest ważna i ma dostać swój czas na pomoc drużynie. Problem jednak w tym, że zmiany dokonywane bardzo często i w dużych ilościach sprawiały, że zawodniczki nie czuły sie zbyt pewnie, co same podkreślały w pomeczowych rozmowach. Tak szeroka rotacja sprawdzała się na ogół w Gorzowie. W kadrze były cztery zawodniczki grające w ostatnim sezonie w ekipie prowadzonej także przez Maciejewskiego, poza tym trzy inne także reprezentowały kiedyś barwy gorzowskiego klubu. Reprezentacji nie udało się jednak wypracować własnego stylu - za dużo było w tym wszystkim niefrasobliwości, bezproduktywnego biegania, wiele do życzenia pozostawiała także skuteczność.

Na inaugurację Polki bezapelacyjnie przegrały z późniejszą rewelacją (ale tylko do fazy pucharowej) - Czarnogórą, w barwach której prym wiodły byłe wiślaczki: Skerović, Perovanović oraz naturalizowana De Forge. Następnego dnia zagrały dużo lepiej (zwłaszcza w drugiej połowie), wygrywając pewnie z Niemkami. Pomimo dobrych fragmentów, nie dały rady prowadzonej przez Jose Ignacio Hernandeza ekipie Hiszpanii, która nota bene okazała się największym rozczarowaniem Eurobasketu, nie wchodząc nawet do ćwierćfinału. Druga faza to już same porażki - najpierw w meczu o wszystko (podtrzymanie szansy na awans do ćwierćfinału) z Łotwą, potem w spotkaniu o nadzieję (podtrzymanie szansy znacznie bardziej teoretycznej) z Chorwacją, a na koniec w starciu o honor z broniącymi w Polsce tytułu Francuzkami. Po raz pierwszy w mistrzostwach Europy polskie koszykarki wygrały tylko jeden mecz - jest to więc najgorszy wynik w historii.

Można gdybać - z Bibą w składzie oraz chociaż dwiema lub trzema spośród innych nieobecnych, Polki miałyby duże szanse nie tylko zagrać w pierwszej ósemce, ale nawet zająć co najmniej piąte miejce, dające szansę wyjazdu na olimpiadę. Tyle tylko, że problem nie leżał w składzie, ale w sposobie prowadzenia kadry. Maciejewski wyznaje swoją filozofię koszykówki, którą na ogół skutecznie wpajał podopiecznym w Gorzowie, ewentualnie także w reprezentacjach uniwersjadowych, ale nie wszędzie można zastosować ją równie udanie. Trudno powiedzieć, czy Bibrzycka znalazłaby nić porozumienia z resztą zespołu i jak funkcjonowałaby w strategii selekcjonera - tym bardziej, że partnerki nie umiały wykorzystać atutów Kobryn. Przy lepszym pomyśle na grę, nawet w tym składzie pierwsza ósemka nie była wcale aż tak odległa. Pokazały to skazywane na pożarcie (odpadnięcie już po trzech meczach) Chorwatki, wygrywające najważniejsze dla siebie mecze: z Grecją, Polską, Hiszpanią, a potem o miejsca 5-8 z Łotwą i Czarnogórą. Zajmując piąte miejsce, zachowały szansę wyjazdu na olimpiadę.

Po zakończeniu przez Polki występów w ME zebrało się sporo krytycznych opinii osób związanych z koszykówką, w tym tak wybitnej osobowości jak Ludwik Miętta-Mikołajewicz. Nie sposób w wielu kwestiach odmówić panu Ludwikowi racji, m. in. jeśli chodzi o Jacka Winnickiego. Nie dowiemy się już nigdy, czy były trener gdyńskiego Lotosu lepiej poprowadziłby reprezentację, ale na pewno jako selekcjoner nie narzuciłby - niemal wprost dostrzegalnych - podziałów zawodniczek na "swoje" i "inne". Te negatywne oceny pracy Maciejewskiego spotkały się z krytyką z Gorzowa, która jednak w wielu miejscach aż za bardzo przesiąka lokalnym patriotyzmem. Dwa lata temu te same osoby nie zostawiały suchej nitki na poprzednim selekcjonerze, ale on prowadził klub z Polkowic...



Kto będzie nowym selekcjonerem kadry koszykarek? Oby był to fachowiec z zagranicy, który swoim poziomem zagwarantuje poprawę pozycji reprezentacji w najbliższych latach i niejako z definicji nie będzie dawał żadnych powodów do podejrzeń o faworyzowanie jakichś zawodniczek...


poniedziałek, 18 lipca 2011

Po Lidze Światowej


Tydzień temu siatkarze reprezentacji Polski wywalczyli trzecie miejsce w turnieju finałowym Ligi Światowej, który odbył się w trójmiejskiej Ergo Arenie. Jest to najlepszy wynik w historii ich występów w tych prestiżowych rozgrywkach.

Sukces tym cenniejszy, że po dwóch pierwszych dniach bardzo niewiele wskazywało, że nasi siatkarze zagrają w półfinale. Po wygranej 3:2 z Bułgarią (zatem tylko 2 pkt do klasyfikacji, a dla rywali 1 pkt) i przegranej w fatalnym stylu z Włochami, do awansu musiały być spełnione dwa warunki: najpierw Włochów mieli ograć Bułgarzy, którzy sami dotąd dwukrotnie przegrali, a potem oczywiście Polacy nie mogli pokpić sprawy z reprezentacją Argentyny, mającą po dwóch zwycięstwach pewny udział w półfinale. Bułgaria zagrała świetnie i raczej niespodziewanie odprawiła z kwitkiem międzynarodową włoską mieszankę (w składzie dwóch naturalizowanych Polaków oraz po jednym Serbie i Rosjaninie - wszyscy to synowie znanych kiedyś siatkarzy...). Nasi siatkarze po heroicznym boju pokonali po tie-breaku Argentynę, w czym ogromny udział miał Bartosz Kurek. W półfinale dzielnie stawiali czoła Rosjanom, ale ci byli za mocni. Przegrana w czterech setach, po zaciętej walce, wstydu jednak nie przynosi - tym bardziej, że dwukrotnie wyższość triumfującej w całej imprezie sbornej musieli uznać Brazylijczycy. W meczu o brązowy medal nasza reprezentacja nie dała szans Argentyńczykom, tym razem wygrywając z nimi 3:0. Najlepszym punktującym całego turnieju został Kurek, a najlepszym libero Krzysztof Ignaczak.

Można powiedzieć, że trzecie miejsce to pozycja najlepsza z możliwych, biorac pod uwagę, że Rosja i Brazylia były poza zasięgiem pozostałych drużyn. W końcu, za trzecim podejściem w Polsce, jest miejsce na podium - wcześniej, gdy turniej finałowy Ligi Światowej był rozgrywany w Katowicach (2001 i 2007), było gorzej, chociaż zwłaszcza za drugim razem, gdy kadra prowadzona przez Raula Lozano pół roku wcześniej wywalczyła wicemistrzostwo świata, apetyty były spore. Można gdybać, że jeśli ten turniej odbywałby się w innym kraju, Polaków nawet nie byłoby w półfinale - a tak było szczęśliwe losowanie (druga grupa jednak silniejsza), no i swoje niesamowitym dopingiem zrobili kibice. Trzeba jednak podkreślić dużą odporność drużyny. W pierwszym meczu kontuzji doznal podstawowy atakujący Zbigniew Bartman, w trzecim spotkaniu Polacy stali pod ścianą - musieli wygrać z ekipą, która grała na zupełnym luzie, a najlepsze swoje mecze zagrali w czwartym i piątym dniu wyczerpującej rywalizacji, czyli wówczas, gdy było to najbardziej potrzebne.
Owszem, było sporo przestojów, błędów, fatalnych zagrywek. Widać jednak, że z tą drużyną pracuje fachowiec najwyższej klasy. Można być spokojnym, że Andrea Anastasi, dla którego to była pierwsza poważniejsza próba z polską reprezentacją, posiada dużą wiedzę i odpowiednie pomysły, aby ten team zaprezentował się jeszcze lepiej na wrześniowych mistrzostwach Europy, gdzie przecież będzie bronić tytułu. Tym bardziej, że na tą imprezę powinno wrócić kilku zawodników - przede wszystkim Zagumny, Wlazły i Pliński. Chociaż pod ich nieobecność kilku zawodników dostało szansę pokazania swoich niemałych umiejętności, z czego wywiązywali się na ogół pozytywnie. Wielka przyszłość jest przed 19-letnim Michałem Kubiakiem.
 

Zatem można powiedzieć, że zmiana trenera po zeszłorocznym blamażu na mistrzostwach świata wyszła naszej męskiej kadrze siatkarzy na dobre.